Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2015, 12:19   #29
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Spotkanie przebiegło w dość przyjemnej atmosferze i mimo tego, że większość z nich była lekko niewyspana sprawnie podzielili się watkami w tym … śledztwie.

Tak. Nie należało inaczej nazwać badań, które rozpoczynali. Było niemal pewne, że śmierć panny de Euge była bezpośrednio powiązana ze sprawą spadku. A gdzie była ofiara i był przyczajony w cieniu morderca, było śledztwo. Nawet, jeżeli na razie w głównej mierze opierało się na badaniach ksiąg i starych zapisków od niedawna zmarłego człowieka.



Sophie L’Anglais


Sophie usiadła wygodnie w miękkim fotelu w planetarium przez chwilę chłonąc specyficzną atmosferę tego pomieszczenia. Te wszystkie notatki, zapiski, mapy i szkice gwiazd – musiało mieć znaczenie.

Była niezwykle błyskotliwą kobietą i mimo, że wiedza astronomiczna nie była jej specjalizacją ze studiów, to jednak zawsze fascynowało ją powiązanie ruchów ciał niebieskich i kształtowania się kultur. Na tym znała się doskonale.

Przez chwilę siedziała spokojna, wyciszona, jak zawsze, gdy przygotowywała się do ważnego wykładu. A potem wzięła się do pracy. Powoli, metodycznie. Czytała, wertowała, myszkowała i prowadziła swoje własne notatki.

Potwierdziło się, że Castora interesowała jedna z gwiazd w konstelacji Ryb. Kullat. Jednak Spohie nie sądziła, że Castorowi chodzi o planety czy gwiazdy. Nazwisko E. E.Barnard. Chodziło zapewne o zmarłego w roku 1923 amerykańskiego astronoma Edwarda Emersona Bernarda. Znawcę astrometrii. Pierwszego autora zdjęcia Drogi Mlecznej. Ale Emerson, o czym wiedziało niewielu, zasłynął z poszukiwania komet. Może więc chodziło o kometę? Tylko jaką?

Sophie podążyła tym wątkiem. W książkach w planetarium jednak nie znalazła żadnych źródeł na których mogłaby oprzeć swoją hipotezę. Czując lekki głód zeszła na dół, do głównego księgozbioru, zamyślona i pogrążona w analizowaniu zebranych informacji. Schodząc po schodach wydawało jej się, że kątem oka ujrzała jakiś kształt przemykający korytarzem, za jej plecami, ale kiedy odwróciła się z bijącym sercem zobaczyła tylko pustą przestrzeń.

W głównym księgozbiorze też nie znalazła niczego, co potwierdzało by teorie o komecie. Potrzebowała lepszych źródeł.


Marc Vernier

Po spotkaniu Marc wykonał dwa ważne dla niego telefony uprzedzając, że zabawi nieco więcej czasu w Marsylii. Na szczęście na uczelni panował wakacyjny spokój, a zona była wyrozumiała.

Potem przespacerował się do portu gdzie, jak oczekiwał, powinien cumować interesujący go jacht.

Dłuższy spacer po nabrzeżach, pośród rozochoconych turystów – głównie z USA – oraz wrzeszczącego ptactwa, nastroił go w pozytywny stan. Pluskanie fal o pirsy i kadłuby łodzi miało w sobie coś kojącego. Niemal terapeutycznego.

Mimo tych przyjemnych doznań Marc jachtu nie znalazł, ale udał się do kapitanatu i po kilkudziesięciu minutach, jako szacowny obywatel miał okazję pogawędzić z jego zarządcą.

To był strzał w dziesiątkę. Pięćdziesięciosiedmioletni Olivier Tobba okazał się być nie tyle gadułą, co było niezwykle pomocne w sytuacji w jakiej znajdował się Marc, o tyle jeszcze wyjątkowym ekstrawertykiem z doskonałą pamięcią.

Doskonale znał zarówno „Gardien de la Elepchant” jak i Charlotte De Voltau – diablicę wcieloną i urodzoną awanturnicę, w tym pozytywnym tego słowa znaczeniu. Okazało się, że Charlotte jest znana w Marsylii i chyba nawet w całej Prowansji, jeśli nie na zachodnich rejonach Morza Śródziemnomorskiego, jako wielbicielka żeglugi jachtowej (trzy najwyższe odznaczenia za zwycięstwa w regatach), miłośniczką strzelectwa (pięć medali z zawodów), hippiki (dwa razy tyle zwycięskich gonitw), szermierki (dwa zwycięstwa w szermierce kobiet) a jednocześnie zagorzałą zwolenniczką emancypacji kobiet.

Obecnie zarówno sama Charlotte, jak i interesujący ich jacht przebywał gdzieś w okolicach wybrzeża Tunezji, gdzie wypłynął blisko dwa miesiące temu.

Zatem wyjaśniło się, czemu dziewczyny nie było na otworzeniu testamentu.
Marc podziękował gadatliwemu urzędnikowi, złożył kilka obietnic których nie zamierzał dotrzymać i opuścił kapitanat.

Wracając z portu odniósł dziwne wrażenie, że jest obserwowany.

Śledzony. Nie potrafił jednak wypatrzyć napastnika w wielobarwnym, niekiedy też egzotycznym tłumie ludzi, przelewającym się po ruchliwych ulicach Marsylii.

A może popadał w jakąś nieuzasadnioną paranoję?

Taksówką podjechał do posiadłości w Berre L’Etang, kilka kilometrów od Marsylii. Posiadłość była niezbyt duża ale malowniczo położona. Obok wiejskiego domu rozciągała się niewielka winnica.

Spotkanie z Eugenio de Voltau nie należało do najprzyjemniejszych. Krewny Castora okazał się być człowiekiem fizycznie ułomnym, który poruszał się na wózku pod czujnym okiem opiekuna. Eugenio nie miał obu nóg i prawej dłoni, a sadząc po wieku, kalectwo było efektem zmagań na froncie Wielkiej Wojny. Utrata kończyn zasiało w duszy de Voltau ziarna gniewu, który wyładowywał na otoczeniu i ludziach. Przyjęcie Marca było, delikatnie mówiąc, oschle a w dość stanowczych słowach Eugenio oznajmił, że nie życzy sobie mieć nic wspólnego z de Overneyesami i ich szaleństwem i odmówi spadku lub przekaże go kościołowi.

W tym dość nieprzyjemnym tonie Marc i Eugenio rozstali się.


Bertrand Prunier

Ustalenie numeru telefonu do Rufinno Zetticci z Genui wymagało niecałej godziny i kilku rozmów zamiejscowych, dość kosztownych, ale koniecznych.

Okazało się, że ów Rufinno Zetticci jest dość znanym autorytetem w dziedzinie astronomii we Włoszech. Genua leżała niecałe 400 km do Marsylii, ale i tak Bertrand miał wrażenie, że próbuje złapać kontakt z kimś na drugim końcu świata.

Tak czy owak udało mu się jednak otrzymać numer telefonu do Ruffino i zamówić rozmowę między-krajową na piątą wieczór. Mógł też wysłać depeszę, ale bezpośredni kontakt wydawał mu się bardziej na miejscu.
Potem przyszła kolej na sąsiadów.

Państwo Melvill i Villete Jodoil wydawali się nie tylko zaskoczeni ale i zestresowani wizytą Bertranda. Ich dom okazał się tak samo dziwny i pozbawiony gustu, jak oni sami. Mieszanka stylów, urządzona bez smaku, bez jednej myśli przewodniej. Salon, do którego zaproszono gościa, wyglądał jakby projektował go ktoś niespełna rozumu i na pewno pozbawiony poczucia estetyki. Jak się okazało, kompozycją zajęła się sama Villete więc Bertrand pochwalił jej wysublimowany smak.

Po kwadransie rozmowy rozgryzł to towarzystwo. Nuworysze którzy dość niedawno dorobili się majątku i kupili status. Pozbawieni gustu, tradycji lecz szczerzy i spontaniczni, co przynosiło więcej szkody niż pożytku dla ich wizerunku.

Od słowa do słowa i Bertrand, mający doskonale opanowaną sztukę czytania ludzkich serc, wiedział że Jodoilowie szukali akceptacji u najbliższego sąsiada – Castora, lecz otrzymali jedyne wzgardliwe milczenie. Castor traktował tak większość ludzi, a szczególnie kogoś tak pozbawionego własnego zdania i lotności myśli, jak państwo Jodoil. Tym bardziej, że Jodoliwoie mieli Castora za dość osobliwego dziwaka. Odludka i samotnika.

Dyskretne badanie w kwestii ciężarówki też niewiele więcej wniosło do śledztwa. Jodoilowie nie wiedzieli nic poza tym, co już powiedzieli.
Pożegnawszy się z sąsiadami Bertrand zajął się firmą transportową. Obszedł wszystkie adresy i potwierdził wcześniej ustalone informacje. W Marsylii nie było firmy transportowej Voltair i syn. Ale był Fiacre Voltair który prowadził sklep w porcie z „towarami kolonialnymi” – przyprawami, materiałami, ozdobami, dywanami, tkaninami z Afryki Bliskiego Wschodu. Bertrand znał takie firmy. Często bywały przykrywką dla spraw, którymi zajmował się jako detektyw. Półlegalne interesiki. Mroczne sprawki związane z przemytem towaru a niekiedy ludzi i dzieł sztuki.

Instynkt Bernarda podpowiadał mu, że trafił na ślad. Szczególnie, kiedy zobaczył ciężarówkę z plandeką wjeżdżającą do garażu przy sklepie prowadzonym przez rodzinę Voltiar.

Z doświadczenia Bertrand wiedział, że kiedy wybiera się na spotkanie z osobnikami pokroju Voltairów należy mieć ze sobą kogoś do towarzystwa. To zazwyczaj studziło potencjalne zapały gorących, przestępczych głów o ile domysły Pruniera było prawdziwe.


Claude Levi – Strauss, Ottone Lemmi

Obaj panowie początkowo zapadli w fotelach w gabinecie i bibliotece przeglądając księgozbiór zmarłego pod kątem interesujących go tematów. Gwiazda Kullut i Chachur Fughurru. Jedno słowo znajome, drugie zupełnie obce.

O ile z pierwszym nie mieli najmniejszych problemów i szybko poszerzyli swoją wiedzą w zakresie największej gwiazdy w gwiazdozbiorze Ryb, co jednak poza danymi astronomicznymi niewiele więcej im dało, o tyle z drugą informacją mieli problemy. Żadne odnośniki, żadne księgi, żadne notatki i broszurki nie rzuciły przysłowiowego światła na tą sprawę.

Po kilku godzinach spędzonych nad lekturą obu rozbolała głowa i przespacerowali się do antykwariatu Ottone’a, kontynuując tam swoje badania.

Ottone miał na celu też inne poszukiwania ale nie znalazł niczego, co wiązałoby Castora z Tryptykiem z Dang Cai Ma. Owszem ustalił, że to dość rzadki wolumin – istny biały kruk – zapiski jakiegoś francuskiego podróżnika po Himalajach, chyba Malo znanego Bernarda Funguines, który przeżył jako jedyny burzę śnieżną gdzieś w dolinie Dang Cai Ma w Tybecie. Niektórzy uważali, że Funguines wrócił do rodzinnego domu nie tylko z odmrożeniami, ale też niespełna rozumu i zamieszkał gdzieś, na południu Francji. Feralna wyprawa wydarzyła się gdzieś na przełomie wieku XIX i XX.

Niektórzy uważali, że całą prawdę o wydarzeniach w Tybecie Funguines zawarł właśnie w Tryptyku. Niektórzy sądzili, że Fenguisa uratowała wtedy jakaś nadnaturalna, kosmiczna siła. Tybetańskie bóstwo. I że wtedy Bernard Funguinse zawarł z tą istotą jakiś krwawy pakt. Nikt nie wiedział jednak, ani co to za istota, ani jakie przymierze, ani nawet czy imię podróżnika było prawdziwe.

Zajęci badaniami Claude i Ottone dopiero po chwili zwrócili uwagę, że ktoś dobija się do drzwi. Ottone poszedł zerknąć, który z klientów jest tak zdesperowany. Jednak nim doszedł do drzwi usłyszał trzask pękającej szyby i ujrzał, że ktoś przez okno w drzwiach wrzucił do antykwariatu spory kamień owinięty w gazetę. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz lecz nikogo nie zauważył.

Odwinął gazetę. Wyrwany fragment zawierał dość lakoniczny opis zabójstwa przy La Fontaine. Nie padały w nim żadne imiona czy nazwiska, ale ktoś dopisał krotką informację.

Cytat:
PRZESTAŃCIE WĘSZYĆ, SKURWYSYNY, BO SKOŃCZYCIE JAK ONA
Mimo wczesnego popołudnia Ottone poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach.

Byli obserwowani. To było oczywiste. Obserwowani najpewniej przez zabójcę pani de Euge. Człowieka tak bezwzględnie okrutnego wręcz bestialskiego. A on wiedział kim są.

Nagle obaj panowie zapragnęli towarzystwa reszty spadkobierców. Wszyscy musieli dowiedzieć się o tym, co ich spotkało! To było oczywiste. Musieli zostać ostrzeżeni.

Zabrali co najbardziej im potrzebne rzeczy, zabezpieczyli szybę jak tylko się dało i szybko, oglądając się za siebie, taksówką wrócili do domu Castora.


Luis Deullin


Aleksandre Filippe du Bernande przyjął Luisa, jak serdecznego przyjaciela. Jak się szybko okazało, była już u niego policja i spisała najważniejsze dane dotyczące spadkobierców. Przede wszystkim majątek, jaki przepisał im zmarły i klauzule dotyczące przejęcia go po śmierci innego spadkobiercy.
Więc policja szła tym tropem. Oczywiste i dość niepokojące.

Aleksandre był doskonałym przedstawicielem swoje profesji. Nie przekraczał granic elegancji i dyskrecji, ale zasugerował że w przypadku jakichkolwiek problemów z prawem obejmie spadkobierców swoją prawną poradą.

Kiedy Louis wypytywał o adresy reszty spadkobierców nieobecnych na odczycie ostatniej woli zmarłego, du Bernende uśmiechnął się.

- W świetle przed chwilą poczynionych rozmów mógłbym uznać, ze sprawca szykuje kolejne zabójstwa.

Ton głosu i mowa ciała wyraźnie zdradzały, że prawnik żartuje, ale faktycznie, rozpytywanie o adresy innych ludzi objętych spadkiem w przypadku kolejnych morderstw mogły niepotrzebnie kierować uwagę śledczych na pytającego.

Niemniej jednak Aleksandre udzielił informacji.

Eugenio, ze względu na stan zdrowia, prawie nie opuszczał swojej posiadłości tuz od Marsylią – to tam miał pojechać dzisiaj Marc, jak skojarzył Luis. A Charlotte mieszkała w Cannes oraz pomieszkiwała w kilku innych miejscach, również w domostwie Castora. Zmarły uwielbiał tę energiczną, nieco szaloną młodą damę – jak powiedział prawnik.
Domek w Mejan był leśną posiadłością w głębi lasów, obok miasteczka Vallon-Pont-d'Arc, jakieś dwieście kilometrów od marsylii na północny – zachód.

- Taki średniej wielkości dom w lesie – podsumował prawnik kładąc fotografię.

- Ciężko tam trafić i dojechać, szczególnie zimą lub po większych deszczach. Już dawno temu sugerowałem Castorowi by sprzedał ten dom, ale chyba był z nim sentymentalnie związany. Sam pan wie najlepiej, że pan Castor potrafił być nie tylko tajemniczym, ale i upartym jak sycylijski osioł. Eh. Straszna sprawa z tą biedną de Euge. Musicie uważać. Sądzę, że ktoś wydumał sobie, że Castor przepisał wam potężny majątek i postanowił dorobić. Czasy są ciężkie. Gazety mówią o kryzysie w Stanach Zjednoczonych i że uderzy też w inne kraje w Europie. Policja wspominała, że nieszczęsną Carol torturowano! Torturowano! W jakimż innym celu, niż żeby wyciągnąć z niej informacje, co zrobiła z majątkiem. Eh. Straszne.
Potem już porozmawiali chwilę o kwestiach prawnych, a następnie Luis wrócił do domu Castora.


WSZYSCY


Późnym popołudniem około siedemnastej spotkali się wszyscy w domu przy Rue Plersance. Nim zdążyli jednak usiąść lub porozmawiać, ktoś zadzwonił do drzwi. Scenariusz najwyraźniej lubił się powtarzać.

Za drzwiami, jak się okazało, stał mężczyzna w sile wieku o twarzy prostaczka – ogorzałej od wiatru i słońca. Towarzyszył mu młodszy chłopak, kopia starszego. Ten z kolei trzymał trzy kozy na postronku.

- Uszanowanie – powiedział starszy wyraźnie zmieszany obcą twarzą. – Jest pan dobrodziej? Kozy przyprowadzilim.

Jedno ze zwierząt zabeczało donośnie.

- Cena, jak zawsze, prawdaż?
 
Armiel jest offline