Monotonia dalszej drogi pomogła Oswaldowi pozbierać myśli, a opowieści Felixa o lesie i zwierzętach były miłą odskocznią od dotychczasowych dziwactw i szkaradztw z którymi mieli do czynienia.
Lecz sam marsz zaczynał się powoli dłużyć i gdy Bosch zastanawiał się nad tym jak dużą przewagę mają nad nimi bandyci, dotarli do miejsca gdzie porzucono nosze, a naokoło było jakby więcej śladów krwi. Wtedy też ich uszu dobiegł zachrypnięty, słaby głos. Widać porzucono nie tylko nosze.
Bandyta siedział oparty o jedno z drzew i nawet nieobeznany ze sztuką medyczną człowiek, mógł dostrzec że ranny umiera. Choć ciągle miał na tyle siły by celować do nich z kuszy. Lecz Oswald stawiał złoto przeciw orzechom że jeśli strzeli, nie będzie w stanie ponownie przeładować. Nawet gdyby Karl mu na to pozwolił...
Oswald zatrzymał się razem ze wszystkimi i wystąpił krok do przodu. Wolał żeby grot skierowany był w niego, niż w któregokolwiek z towarzyszy. - Ano stoimy. No i co dalej? Zapytał oschle. - My mamy cały czas na świecie, ale ty pewnie nocy nie dożyjesz. Spokojnie, poczekamy... Szkoda że nie zwykłem udzielać pomocy ludziom mierzącym do mnie z broni. Wzruszył ramionami, podpierając lewą rękę pod bok. Żelazo pancerza zachrzęściło chicho. - A więc zostawili cię tutaj żebyś zdechł jak ten pies? Zapytał rannego jakby od niechcenia. - Bogowie chrońcie przed takimi kompanami.
__________________ Our sugar is Yours, friend. |