Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-11-2015, 16:02   #111
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spotkali się pod Plymouth w wyznaczonym miejscu blisko jedenastej w nocy. Do wyznaczonej przez Geronimo pory została godzina czasu.
Daniel odebrał z Keokuk Stevena. W tym samym czasie złapany przez telefon Nathan pojechał do szpitala w Metacomb po April. Megan zabrała Berta i Maddison.
To chyba byli wszyscy, których Innuaki naznaczył swoim gniewem. Napiętnował. Oznaczy na ofiary.
Teraz, po tym wszystkim, czego doświadczyli, co przeżyli jakoś łatwiej wierzyli, że padli ofiarą mściwego demona z indiańskich legend. Ofiarą klątwy. To, co jeszcze kilka tygodni, ba kilka dni temu wydawało się niedorzecznością stało się niedyskutowanym faktem. Zmieniło ich życie i ich postrzeganie świata.

Na farmę Wolfhowla pojechali dwoma samochodami. Synowie Geronimo – ponurzy jak i ojciec – czekali już na nich przy szlabanie z niepokojem w oczach przyglądając się grupie.

Kiedy zatrzymali się na podjeździe pod domem i opuścili wnętrza samochodów poczuli się dziwnie. Spoglądając na rozgwieżdżone miliardem światełek nocne niebo i lśniącą sierp księżyca poczuli się przez chwilę jak wędrowcy w nieznane.

- Idźcie za mną – jeden z synów Wofhowla poprowadził ich za dom.
Minęli indiański wigwam, przydomową pasiekę i skierowali swoje kroki w stronę niedalekiego jeziora. Już z daleka ujrzeli, że pomiędzy drzewami lasu porastającego brzeg płonie jakieś ognisko. Chociaż słowo stos bardziej pasowało do wielkości rozpalonego ognia. Płomienie, jak się zorientowali podchodząc bliżej, biły w niebo, wysokie na dwoje ludzi, a żar z paleniska był wręcz nieznośny.

Przed ogniskiem czekał na nich Geronimo Wolfhowl rozebrany do pasa, wymalowany i w tradycyjnej fryzurze swoich przodków – niemal nie do rozpoznania.

Indianin spojrzał na nich surowym wzrokiem. Wyraźnie zdziwiła go obecność Berta, ale nic nie powiedział. Zresztą policjant też nie pozostał mu dłużny.

- Oświadczenia – syn Wolfhowla wyciągnął dłoń w stronę uczestników spotkania.

Chodziło o dokumenty w których Cravenowie i reszta osób oświadczyła, że nie będzie dochodziła roszczeń prawnych gdyby coś poszło nie tak oraz o oświadczenie, że wycofują oskarżenia w stronę najmłodszego syna Wolfhowla a Maddison przyznaje, że gwałt został przez nią wymyślony i jest konfabulacją dorastającej dziewczyny.

Dopiero, kiedy Indianin upewnił się, że dokumenty pokrywają się z jego oczekiwaniami oddał je synowi i nakazał oddalić się od ogniska.
Potem, nadal bez słowa podszedł do ognia i wyjął z niej, nie bez trudu, długą, płonącą gałąź.

Zaczął obchodzić ognisko zatrzymując się co kilka kroków by wyrysować końcem gałęzi okrąg na ziemi. Za każdym razem, gdy to robił, piasek … zapalał się jakby sam był zrobiony z czegoś palnego.

- Ty… - spojrzał na Daniela, a ten zrozumiał że ma zająć wyznaczony przez ogień okrąg.

- Ty… - spojrzenie powędrowała na Stevena.

- Ty... – kolejne miejsce przeznaczone było dla Megan.

Indianin rysował kolejne płonące okręgi, aż wszyscy z uczestników ceremonii znaleźli się pośród ognia.

Potem Geronimo podszedł do sporej, wydrążonej w drewnie, pomalowanej w dziwaczne spiralne glify i wzory tykwy.

- To woda duchów – wyjaśnił. – Święta woda, która pozwoli wam powędrować na drugą stronę. Musicie się z niej napić, co najmniej kilka łyków. Jej smak wyda wam się dziwny, ale nie możecie nim wzgardzić, wypluć czy zwrócić. To obrazi duchy.

Było pewne, że coś jest w wodzie. Jakaś toksyna, narkotyk, substancja odurzająca. Coś złego. Przez chwilę niektórzy zawahali się, ale Geronimo wydawał im się, o dziwo, godny zaufania w tej sytuacji. Czuli, że mimo dzielących ich różnic, poglądów i animozji Indianin jest im teraz przychylny.

- Kiedy wypijecie wodę, ja zacznę wzywać Innuaki. Nie będzie to trudne bo każde z was zostało przez niego naznaczone. Zły manitou poczuje te wezwanie. Kiedy będziecie po drugiej stronie, musicie stawić czoła temu, co tam na was czeka.

- A co na nas czeka? – zapytał ktoś.

Geronimo spojrzał na tą osobę nieprzychylnym wzrokiem. Karcąc za zabranie głosu. Zrozumieli. Mieli słuchać… Nie mówić…

- Już czas.

Podał naczynie najpierw Danielowi. Ten wypił po krótkiej chwili wahania. Smak wody duchów był faktycznie obrzydliwy. Trudno było znaleźć jakiekolwiek porównanie. Ciecz smakowała jak zjełczale masło rozpuszczone w zwietrzałym alkoholu i śmierdziała jak kocie szczyny. Paliła gardło gorzkim ługiem. Z trudem dało się ją przepchnąć przez usta. Ale byli zdeterminowani.

Kiedy już wszyscy wypili odpowiednią ilość, czujnie obserwowani podczas tej ceremonii przez Wolfhowla Indianin zajął się kolejnym etapem rytuału.
Wyjął skądciś mały bębenek i zaczął na nim wygrywać, za pomocą palców, spokojny, hipnotyzujący rytm nucąc jednocześnie jakąś pieśń o mrocznym, ponurym, przeszywającym duszę brzmieniu.

Ogień strzelał w górę… W ich oczach, zapewne pod wpływem narkotyku, zmieniał kolor, zmieniał barwę, zmieniał kształty. Czerwony, niczym krew, ukształtował się w jakieś skaczące sylwetki, wymachujące włóczniami, karabinami, odstawiające jakiś dziwaczny performance.

Świat wokół nich zawirował w opętańczej karuzeli. Ziemia, gwiazdy, korony drzew – wszystko kręciło się szaleńczo wyrywając z gardeł niechciany jęk zarazem zachwytu nad intensywnością doznania, jak i lęku ze względu na grozę.

A potem uczestnicy ceremonii zatonęli we mgle, która nagle wypełniła przestrzeń wokół nich lepkim, zimnym, gęstym kłębem.

Nagły świt przeciął gęsty opar i wszystkim pociemniało w oczach a potem zapadli się w tę ciemność, zanurzyli w nią i zatonęli.

MADISON

Ocknęła się czując smród mułu i zimne, lepkie błoto oblepiające jej ciało. Ubranie miała sztywne, mokre i twarde – już nie dawało ciepła. Szybko otworzyła oczy orientując się, że leży nad brzegiem jeziora. Wokół niej wirowały mgielne opary przez które przebijał się wyraźny odór spalenizny.
Coś poruszyło się we mgle. Jakiś kształt rozwiał opar i Madison ujrzała stojącego we mgle mężczyznę. Był wysoki, blady, pozbawiony organów rozrodczych i owłosienia. Jego twarz była nieludzka. Nie widziała ust, nosa a zamiast oczu stworzenie miało czarne czeluście.

Wiedziała, czuła, że oto stanęła twarzą w twarz z ich prześladowcą. Z Innuaki. Z demonem, który pragnął ich dopaść, zgładzić, zniszczyć z urojonej zemsty.

Gdzieś z głębi mgły doleciał do uszu Megan rozciągnięty krzyk. Niezrozumiały, zniekształcony przez opary.

Demon zaczął się powoli odwracać. Najwyraźniej zamierzał podążyć za tym krzykiem.

DANIEL

Daniel ocknął się pośród paproci i pni drzew. Była noc, która wyssała z otoczenia wszelkie barwy poza milionem odcieni szarości i czerni. Było mu zimno. Gdzieś zawieruszyło mu się ubranie, jeśli nie liczyć prostych, uszytych ze skóry jakiegoś zwierzęcia spodni.

Daniel czuł smak krwi w ustach. Czuł zapach dymu i słyszał cichnące krzyki dobiegające gdzieś z niedaleka.

Ciężko łapał oddech, jak po długim biegu.

Coś było nie tak i czuł to. Czuł to wyraźnie, chociaż nie bardzo wiedział, co jest powodem tego dyskomfortu mentalnego. Tego uczucia.

Ciężko podniósł się z ziemi i wtedy go ujrzał. Bladego mężczyznę – wysokiego i całkiem dobrze zbudowanego o dziwacznej, nieludzkiej twarzy. Wielkie czarne dziury zamiast oczu spoglądały prosto na Daniela bez śladu jakichkolwiek uczuć czy emocji.

Wiedział, czuł, że to właśnie ta istota, która prześladuje jego rodzinę. Ten Innuaki. Demon. Złośliwy stwór, przyzwany z indiańskiego świata duchów czy skąd tam został przyzwany. Istota stała przy drzewie wsłuchując się w odgłosy przecinające las: echa krzyków, krakanie i inne, trudno zrozumiałe dźwięki: szepty i skrzypienie drzew poruszanych niewidzialnym wiatrem, który jednak nie potrafił przegnać mgły w lesie.

STEVEN

Steven ocknął się w jakimś dole, wypełnionym częściowo zimną, brudną wodą. Był półnagi. Gdzieś zapodział swoją koszulę. Dygotał z zimna. Zęby wygrywały dzikie stacado w jego szczęce.

Z rowu, w którym leżał, widział skrytą we mgle jakąś wieś. Dziwne domostwa z kory przypominające wielkie szałasy kojarzyły mu się z rycinami i replikami chat rdzennej ludności w czasach gdy trwały kolonialne wojny między Francją i Brytanią.

Czuł dym. Czuł krew. Czuł strach.

We wsi widział niewyraźne, rozmazane kształty – wychudzone humanoidalne zjawy polujące na coś lub na kogoś, kogo jednak nie widział.

A potem zorientował się, że kilka kroków od miejsca w którym leży stoi jakiś blady stwór przypominający nieco człowieka. Nieludzka, pozbawiona oczu, ust i nosa twarz skierowana była prosto na Stevena.

Jakiś uśpiony zmysł podpowiadał chłopakowi, że to Innuaki – indiański demon, który zmienił ich życie w piekło. Który doprowadził do śmierci ich dziadka i jego brata. Nieludzka, niezrozumiała siła, która wydawała się być wcielonym koszmarem.

Gdzieś ze wsi, w której polowały bezkształtne cienie dobiegły go okrzyki i wrzaski. Bólu i przerażania.

Gwałt i przemoc szalała dosłownie kilkadziesiąt kroków od Stevena litościwie skryta przed jego wzrokiem w gęstej mgle.

NATHAN

Nathan ocknął się pośród wysokiej trawy, na skraju lasu. Czuł, że jego płuca wypełnia gęsty dym i błoto. Wypluł je, wykrztusił. Proces ten był dość bolesny i trwał kilka ładnych minut.
Dopiero po tym mógł rozejrzeć się po miejscu, w którym się znalazł.

To była jakaś przestrzeń nad brzegiem jeziora, w dziwny sposób znajoma. Widział linie drzew, widział linię porośniętego trzcinami brzegu, widział też samotne, rozłożyste drzewo znajdujące się w przeciwnym kierunku od jeziora i lasu.

Znał to miejsce! Znał dość dobrze. Tylko, zamiast drzewa, teraz stał tam dom. Teraz nazywany domem Cravenów.

Już daleka Nathan, mimo płożącej się wokół mgły, widział że ktoś stoi pod drzewem. Blady mężczyzna wzbudzający w nim lęk i zaciekawienie jednocześnie. Podświadomie znał jego imię, rodzaj czy cokolwiek oznaczało słowa Innuaki. Na drzewie zaś, na jego rozłożystych konarach, rozsiadały się kruki. Dziesiątki czarnopiórych ptaszysk wyglądało jakby na coś czekało.

Innuaki nie ruszał się, a mimo odległości w jakiej się znajdował od Nathana ten doskonale widział stworzenie, jakby jego obraz wypalał się sam w mózgu. Bladą twarz pozbawioną rysów, nosa i oczu oraz znaki na jego chudej piersi.

Demon stał, jakby na coś czekał. A kiedy Nathan zastanawiał się, co robić, szybko zorientował się, że okrywa go ciężki płaszcz, a na głowie nosi kapelusz. Strój żołnierzy Francuskich. Najemników walczących pod komendą Antonua du Hourtewane’a.

MADDISON

Maddison ocknęła się w chacie. Leżała na ziemi pod baldachimem z liści czując przerażenie i swąd spalenizny. Wejście do chaty przesłaniała wyprawiona skóra. Wątła granica pomiędzy światem bezpiecznym, azylem a tym, co działo się na zewnątrz.

Krzyki gwałconych, wrzaski mordowanych, jęki konających i rannych. Piekielna kakofonia, której nie dało się pomylić z niczym innym.

I wtedy go zobaczyła przez szczelinę pomiędzy kotarą w wejściu. Stał naprzeciwko szałasu. Chudy, blady, nagi, pozbawiony jakichkolwiek organów płciowych. Twarz – nieludzka i pozbawiona jakichkolwiek rysów, oczu czy ust w jakiś niepojęty sposób zdawała się wpatrywać prosto w nią.

Wiedziała, że to właśnie jest stwór, którego szuka. Ów Innuaki. Demon zrodzony gdzieś w indiańskich wierzeniach. Przyzwany jako narzędzie zemsty przez Wolfhowla. Szalonego szamana potrafiącego robić rzeczy, które wykraczały poza ludzką świadomość i wiedzę.

Tutaj była bezpieczna – czuła to. Wychodząc na zewnątrz wystawiała się na nieznane zagrożenia.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-11-2015 o 16:27. Powód: dodanie tesktu
Armiel jest offline