Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2015, 02:41   #105
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację



Ten dzień nie mógł skończyć się dobrze, po prostu nie wpisywało się to w algorytmy sił wyższych, fazy księżyca i zwykłej ludzkiej upierdliwości. Jeszcze przed szpitalem Alice udało się bezbłędnie ocenić nadchodzące godziny - nie wiedziała tylko czy ma z tego powodu śmiać się, czy płakać.
Zmrok zapadał szybciej, niżby sobie tego życzyła. Drzazga zaś nie miał zamiaru odpuszczać, wciąż przekonany o własnej racji, nieomylności i Bóg raczył wiedzieć czym jeszcze. Jego krótkowzroczność i narwany charakter poczynały działać dziewczynie na nerwy wyjątkowo intensywnie. Razem z irytacją pojawił się ból w skroniach, promieniujący zza oczodołów, poprzez zdrętwiałe policzki aż po koniec żuchwy. Przecież takim wielkim problemem było wysilenie szarych komórek i próba wychylenia nosa poza egocentryzm. Nieprzemyślane działanie pod wpływem impulsu, nie patrząc na ewentualne konsekwencje… dlatego potrzebowała starszego, rozumnego Ridley’a.
Im szybciej tym lepiej.
- Za drzwiami po lewej stronie jest moja sypialnia. - wskazała brodą we wspomnianym kierunku, próbując zachować opanowanie, choć nie było to proste. Im więcej czasu spędzała w tej wyjątkowo niekomfortowej sytuacji, tym mnie pozostawało go na pozostałe zajęcia których przed świtem jeszcze parę miała. Od biedy mogła dać Guido coś ze swoich zapasów, wolała jednak skupić się na pozyskiwaniu materiałów, nie zaś wykorzystywaniu tych już posiadanych. Wszystko jednak w swoim czasie Teraz miała na rudej głowie o wiele bardziej palący, wymagający uwagi problem, wciąć gapiący się na nią z odrazą o oczach. Odpowiadała mu tym co zawsze uprzejmym zainteresowaniem, za maską lekarza skrywają wszelkie zbędne grymasy. Miał prawo jej nienawidzić, jednak nie zamierzała usprawiedliwiać jego głupoty i dawać na nią przyzwolenia.
- Z przyczyn oczywistych nie wchodzi tam nikt prócz mnie. Możesz spokojnie stanąć za skrzydłem i stamtąd do mnie celować, ukryty bezpiecznie w cieniu. Spójrz za okno, robi się ciemno. Podejrzanie będzie wyglądać jeśli nie zapalę żadnego światła, ot choćby tej lampki - pokazała ręką na stojącą na blacie konstrukcję podobną do tej, jaką dźwigała w torbie. Ta jednak posiadała zakurzony, materiałowy abażur w poziome pasy, zaś drewniana noga skrywała większość kabli i drutów, upodabniając twór do porządnej, przedwojennej instalacji oświetleniowej. Zmontowanie wszystkiego zajęło lekarce pół dnia, lecz dzięki temu zyskała źródło światła niewymagające zaprószania ognia, co przy walających się na biurku i w jego okolicach papierzyskach, do rozsądnych byłoby niewskazane. Poza tym wyglądało ładnie… bez względu co tam przebąkiwała reszta gangerowego ogółu.
- Zawsze z niej korzystam kiedy robi się ciemno. Ale tej żyłki nie wytłumaczę, jeśli Marcus wróci z kolacją i będę musiała ją od niego odebrać… albo cokolwiek innego lub coś podpisać. Daruj ją sobie, nie jest potrzebna. Bo co… ucieknę ci, wskoczę na sufit, albo wyskoczę oknem? Bądźmy poważni. Jeżeli mam nie wzbudzać podejrzeń nie utrudniaj mi pracy. Bez twojego udziału czy pomocy udaje mi się to od przyjazdu z Cheb, czyli od dobrych kilku miesięcy. Apeluję o rozsądek. Nie zaprzepaszczaj tego teraz. - upiła łyk herbaty, a na dnie zielonych oczu pojawiło się zmęczenie.

- Zamknij się! Za dużo ględzisz! - warknął cicho zbliżając się do niej i stając za jej plecami. Słyszała szelest jego ubrań gdy chwilę coś majstrował.


- Jak przyjdzie ten gangster z Ben’em to każ mu spadać. Niech Ridley zostanie, że chcesz z nim pogadać. Tak jak mówiłaś wcześniej. - poczuła ruch i po chwili coś przesunęło sie po piegowatych policzkach oraz włosach, zatrzymując sie na nosie i uszach. Żyłka. Próbował jej założyć żyłkę, pewnie na szyję. Minęła dopiero chwila odkąd Marcus zniknął za drzwiami więc pewnie jeszcze chwilę go nie będzie.

- Na litość boską! - tego już było za dużo. Po prostu sytuacja przekroczyła masę krytyczną tym jednym, drobnym szczegółem. Uniosła ręce i przystawił je do szyi, nie mając zamiaru po dobroci pozwolić dać sobie założyć powrozu. - Przestań się zachowywać jak ostatni sprawiedliwy w obliczu globalnej epidemii terroru, bo nie jesteś teraz lepszy od nich. Nie będę po raz kolejny naprawiać twoich błędów, jeżeli genialny w założeniu plan okaże się klapą. Jak z tym nożem i rozmową w piwnicy. Nie przewidujesz konsekwencji, a to nie zabawa. Chodzi o twoje życie. Nie kontroluje “tego bandyty”, ani nie czytam mu w myślach. Różnie może być. Bądź więc tak uprzejmy i daj sobie pomóc, zamiast z definicji stawać okoniem. Proszę - raz jeszcze wskazała na drzwi - Nie mamy czasu na kłótnie, potem mnie pobijesz, połamiesz czy co tam chcesz.

- Zamknij się! - warknął do niej cicho jeszcze bardziej agresywnie niż poprzednio choć wciąż przypominało wściekłe syczenie. Przy okazji trzepną ją dłonią w bok głowy. Po czym szarpnął raz jeszcze i żyłka zeskoczyła niżej zaczepiając się jeszcze na brodzie. - Rób co chcesz, masz go spławić! I bez numerów z nim czy Ridley’em! Zrobisz co każę, a jak się stąd wydostanę to puszczę cię wolno. Nie potrzebuję cię po drodze. - mówił spiętym głosem mocując się z żyłką. Szarpał ją nerwowymi ruchami sprawiając dziewczynie nieprzyjemny, ale znośny ból. W półmroku nawet z bliska cienka i śliska żyłka była ledwo zauważalna. Nawet Alice ją bardziej czuła niż widziała. Pod tym względem ktoś po drugiej stronie biurka faktycznie miałby niewielkie szanse coś zauważyć.

- Potrzebujesz mnie teraz. - zwróciła uwagę na ten drobny detal, wciąż nie opuszczając rąk - Masz mnie w garści, po co jeszcze ta żyłka? Aż tak się mnie boisz?

- Byś czuła, że mam cię w garści, złotko. - warknął jej prawie do ucha przeciskając wreszcie żyłkę przez brodę. Od razu poczuła ciasny naszyjnik na szyi, mimo to opuściła ręce w geście dobrej woli. Nie cisnął jej jeszcze, nie dał jednak o nim zapomnieć. - To myśliwska pętla. Będziesz się szarpać sama się to zaciśnie się mocniej. Mogę też ją zacisnąć do oporu jak mnie czymś wkurzysz. Cały czas będę trzymał linkę więc nie próbuj niczego głupiego! - sapnął jej jeszcze tuż do ucha. Poczuła gorący, wilgotny oddech na małżowinie i włosach ją okalających.
- Z wami sukami to trzeba krótko inaczej małpiego rozumu dostajecie! - syknął znów się prostując. Zauważyła, że cos majstruje z tą żyłką przy swojej dłoni. Wyglądało, że chyba przywiązuje czy inaczej mocuje.
- Potrzebuję cię by się wydostać. Nie będę przecież cię niańczył przez Pustkowia do Cheb. Ale jakby mieli mnie załatwić to i ciebie zdążę jeszcze sprzątnąć. Od dawna ci się szmato jedna należy! - nagle zamarł i odwrócił się w stronę zamkniętych drzwi.
- Nie zapalaj światła i spław go! Zostaw samego Ridley’a! - zaczął się kitrać, choć tym razem za jej fotelem. Pętla uciskała lekarkę pod krtanią, choć na karku i bokach miała jeszcze znośne warunki. Na przełykanie i rozmowę nie powinno to wpłynąć. Teraz i ona usłyszała zbliżające się kroki. Więcej niż jednej osoby - dwóch czy więcej, tego nie była pewna.

Po raz kolejny przypomniała sobie nie tak odległe wydarzenia z przeklętej wiochy o nazwie Cheb. Gdyby się wtedy nie zgrywała Matki Teresy, lwia część jej problemów nigdy by nie zaistniała. Mogła na spokojnie zająć się tym, po co gangerzy ją… zaprosili na ową wycieczkę. Nie wychylać się, zostać zwykłym medykiem i po wszystkim odejść na bezpieczny teren, tak jak od zawsze radził jej Tony. Nie mieszać się, przejść obojętnie. Jakże prostsze byłoby wtedy życie.
- Więc mnie zabij. - odpowiedziała cichym, spokojnym głosem - Zrób to, jeśli aż tak ci na tym zależy. Mam serdecznie dość myślenia za was wszystkich i szukania rozwiązań problemów jakie przez głupotę tworzycie. Jestem zmęczona koniecznością patrzenia na to co beztrosko wyrabiacie w tym… czymś, co nazywacie swoim światem, choć twór ten bardziej przypomina rozpadające się truchło. Tak narzekasz i święcie się oburzasz na ludzi stąd, sam nie jesteś lepszy. Wszyscy do siebie pasujecie. Dalej, zaciśnij pętlę. Wyświadczysz mi przysługę… tylko inni twoi ziomkowi mogę mieć drobny problem, ale co cię to obchodzi. Myślenie przyszłościowe nie jest twoją mocną stroną.- naparła krtanią na linkę, choć odcinało jej to dopływ powietrza.

- Zamknij się do cholery! Jezu, ile można tak gadać?! - syknął trzepiąc ją znowu otwartą dłonią w czubek głowy. - Martwa do niczego mi nie jesteś potrzebna! I jak tak nie lubisz zabijania, to nie kombinuj, wtedy nikt nie zginie, nawet ty! - wysyczał jeszcze zza jej fotela a kroki juz stały się wyraźne. - Cały czas mam cię na muszce, nie licz, że fotel zatrzyma kulę! - ostrzegł jeszcze na koniec i prawie moment później otworzyły się drzwi. Najpierw zobaczyła zwalistą sylwetkę chebańskiego brodacza. Sądząc po charakterystycznym wygięciu ramion w tył Marcus go widocznie związał. Sam szef ochrony budynku popchnął jeńca lekko za ramię i ten zatrzymał się gdzieś w połowie pokoju pomiędzy biurkiem, a drzwiami. Ganger stanął trochę za nim i z boku by widzieć lekarkę, nie przerywając przy tym raczenia się skrętopodobnym tworem.


- No przyprowadziłem go. - mruknął wskazując głową na większego jeńca. - Mam go przywiązać, albo zmiękczyć przed rozmową? - spytał wskazując brodą drugie miejsce do siedzenia przed biurkiem, przy zmiękczaniu zwinął pytająco dłoń w pięść.
- Nie palisz światła? Po ciemku chujowo widać jak coś kombinują. - powiedział trochę zdziwionym tonem. Faktycznie jego twarz jak i ridley’owa już bardziej widziała jako owale, domyślając się bardziej niż widząc rysy, linie oczu oraz usta.

- Dziękuję Marcus - przybrała bardziej optymistyczny ton i wzruszyła ramionami - Kończę się zbierać do kupy, oczy mnie pieką. Zaraz zapalę światło, tylko dopiję herbatę. Będziesz tak dobry i zostawisz nas samych? Ben to rozsądny człowiek, nie będzie sprawiał problemów, prawda? - posłała pytanie w kierunku brodacza

- Pan jest moim pasterzem, nie lękam sie niczego. Nie obawiam się was. - rzekł w odpowiedzi dumnym i upartym choć raczej nie wrogim głosem Chebańczyk.

- Tak kurwa? Nie boisz się nas? Mnie? A kurwa powinieneś, wiesz? - słowa podziałały na gangerową naturę Marcusa jak płachta na byka. Zrobił krok do przodu i pokazał pięść jeńcowi tym razem tak by on też ją widział. - Słuchaj Brzytewka, chcesz zostać z nim sama? No zobacz jaki on wielki, przywiąże ci go chociaż, co? Bo jak coś to zanim przylecimy z dołu to wiesz… - wymownie wskazał na postawnego jeńca, masywniejszego nawet od Taylor’a głównie z powodu sporego brzuszyska, choć do Big Mo nadal mu wiele brakowało.
- Albo przyślę tu któregoś pod drzwi chociaż… - rzekł po chwili namysłu gdy tak popatrzył na już zamknięte drzwi gabinetu i pewnie w myślach odmierzył odległość z dołu. No faktycznie nawet do przebiegnięcia trochę było. Pomysł nie spodobał się Drzazdze, bo poczuła na potylicy dotknięcie niedużego, raczej chłodnego przedmiotu. Zupełnie jak lufa od pistoletu.

- Poradzę sobie, bez obaw. Niech chłopaki skupią się na zabezpieczaniu terenu. Ben doskonale wie, że jeśli zrobi coś… nieodpowiedniego, na dole jest jeszcze jedenastu jego rodaków - lekarka skrzywiła się, i sięgnęła po kubek Nie podobało się jej to co mówi, język ten jednak najlepiej przemawiał do Runnerów i im pokrewnych, a potrzebowała sprawę załatwić szybko - Guido chce ich żywych, co nie oznacza nieuszkodzonych. Poza tym jesteśmy poważni i dorośli, obejdzie się bez ekscesów. Doceniam troskę.. dzięki Marcus - uśmiechnęła się do szefa ochrony - Zejdę jak skończymy rozmawiać. Zajmiesz się resztą obsady w tym czasie żeby się nie nudzili?

- No dobra… - powiedział po chwili trawienia słów lekarki. - A ty słyszałeś?! Na dole są twoi ludzie! Zasady od zimy się nie zmieniły! Jeden Runner to dziesięciu waszych! - warknął do niego podsuwając mu palec prawie pod samo oko. - Nie zapominaj o tym jak te debile z waszej wiochy w zimie! Tym razem mamy ich w reku i załatwimy ich od ręki jeśli będzie trzeba! - dodał jeszcze po czym mruknął coś w ramach pożegnania i opuścił gabinet. Znów słyszała jego kroki, tym razem oddalające się. Ben pozycją ciała zdawał się trwać w półmroku nieporuszony nawet po wyjściu, zwłaszcza z tymi najwyraźniej związanymi dłońmi.

Dziewczyna poczekała aż kroki oddalą się na bezpieczną odległość i dopiero wtedy pozwoliła sobie na odetchnięcie. Połowa planu za nią, teraz pozostała ta gorsza część. Bardziej nieprzewidywalna. Sunąc wzrokiem po biurku zawiesiła uwagę na ułożonych na blacie książkach, należących jeszcze nie tak dawno temu do pastora Miltona.
“W stadzie wilków łatwo i owce wziąć za wilka, zwłaszcza jak wilczą skórą nakryta.” - miała wrażenie, że ciepły, pełen ukrytej siły głos chorowitego księdza rozlega się tuż obok jej ucha, lecz były to raptem wspomnienia człowieka, któremu wszyscy tak wiele zawdzięczali - “Stąd wybacz postronnym i błagam Cię o zrozumienie dla nich. Dziś ciężko o dobroć i cierpliwość i ciężko choć o pierwszą szansę a o drugą nawet wytrwałym modlić się bywa ciężko.”

Dobry człowiek zawsze robił to, co należy, nie patrząc na własną wygodę. Nie oceniał, zachowywał pokorę - filozofia jakże inna od tej wyznawanej przez ludzi w ćwiekowanych skórach.
Wystawiasz mnie pośmiertnie na ciężką próbę, ojcze. - gorzka myśl przeleciała przez rudą głowę. Niosła jednak ze sobą opamiętanie i nadzieję. Każdy zasługiwał na rozgrzeszenie, o ile jego skrucha była szczera. Może dla niej też nie było jeszcze za późno.
- Cieszę się, że cię widzę. Siadaj proszę - wskazała krzesło zapraszającym gestem - I wybacz to co powiedziałam. Wiesz że tak nie myślę, ale musiałam dać Marcus’owi dobry dowód oraz powód, żeby zostawił nas samych. - odwróciła głowę i dodała patrząc za plecy - Czy byłbyś na tyle uprzejmy, aby pomóc Ben’owi z więzami? Sam sobie nie poradzi, a z hm, przyczyn oczywistych ja mu z tym nie pomogę na chwilę obecną.

Ridley zdążył jeszcze zerknąć to na zamknięte drzwi, to na krzesło które wskazywała. I podniósł brwi lekko zdezorientowany, gdy lekarka powiedziała zdanie jakby mówiła do kogoś jeszcze. Zza fotela jak diabeł z pudełka wyskoczył nagle Drzazga, brodacz aż cofnął się i zrobił szerokie oczy. Traper od razu położył palec na ustach wskazują by jeniec pozostał cicho. Ben cofnął się jeszcze o krok nim się zatrzymał. Opanował się na tyle, że sapnął głownie z odruchowego zaskoczenia, nie wydał z siebie żadnego głośniejszego dźwięku.

- Zamknij się! - syknął standardowo traper chyba do nich oboje. Jeniec spojrzał nieco zdezorientowany to na niego to na lekarkę.

- To jednak cię nie złapali? Ale co tu robisz? Dlaczego nie uciekłeś? - szepnął wciąż zdziwionym głosem.

- Przez ten otwarty teren? Zastrzeliliby mnie nim bym przebiegł połowę albo przy zasiekach! Kurwa wiedziałem, że trzeba było was olać i wracać! Zrobiłem co mi Dalton kazał! Się mi kurwa zachciało braterstwa i to jeszcze z takimi dewotami jak ty! - parsknął zawiedziony, rozgniewany i rozgoryczony traper. Wcale nie wyglądał na szczęśliwego, choć w dotąd gorączkowej sytuacji z gangerem prawie za plecami nie mógł sobie pozwolić na żadne emocje poza najbardziej prymitywnymi. Teraz jednak ta bariera puściła choć trochę.

- No chwała ci za to. Drzwi Pana dla każdego są zawsze otwarte. - rzekł spokojnie lider jeńców wywołując zirytowane przewrócenie oczami trapera. - Ale czemu nie zwiałeś przez okno czy co… - spytał szczerze zaskoczony jego pobytem tutaj, w samym centrum wrogiego budynku.

- Bo tu są jebane kraty, debilu! - syknął zrozpaczonym głosem Drzazga, wskazując z grubsza ogólnym ruchem na nieco jaśniejsze od ścian plamy w murze. - Ale chuj w to! Ja stąd spadam! A ona mi to umożliwi. - traper machnął pogardliwie ręką i złapał siedzącą lekarkę za ramiona znów stając za nią.
- Zejdziemy na dół. Każ im zrobić cokolwiek by spierdalali z korytarza. Byśmy mogli przejść. Cokolwiek na minutę - dwie. Byśmy mogli się stąd wydostać. Będę bezpieczny to cię wypuszczę. - zwrócił się do niej zdeterminowanym głosem. Widziała, że stres i nerwy go zżerają żywcem, miał mentalność dzikiego zwierzęcia gotowego wydostać się z matni za wszelką cenę. To dodawało mu sił, podobnie jak Benowi jego wiara.

Dziewczynie zrobiło się szkoda człowieka zagonionego w pułapkę, otoczonego przez nastawionych niezbyt przychylnie gangerów. Bał się o swoje życie, normalna rzecz, tym bardziej, że według jego filozofii nikomu z miasta ufać nie mógł. W obliczu dużego stresu nie myśli się racjonalnie, popełniając przez to masę błędów… a w tym przypadku nie było na nie miejsca. Jedno potknięcie oznaczało dla Chebańczyka śmierć, patrząc na optymistyczniejszy wariat. Gorszy zakładał pochwycenie delikwenta żywcem i przesłuchanie, celem wyciągnięcia informacji, jakichkolwiek. Mógł też zostać zakatowany ot tak, dla zasady i by pokazać, że z Runnerami się nie zadziera. Nie lubili się, ale zgon był ostatnim czego Alice mu życzyła
- Poczekaj aż się ściemni do końca. Nocą łatwiej ci będzie się przemknąć, do tego większość z nich wyślę poza szpital, ale żeby to zrobić trzeba trochę czasu. Muszę wymyślić im sensowną robotę, ma też przyjechać ktoś od innej kapitan. Jeżeli się natkniesz na posiłki już poza moim terenem nie będę ci w stanie pomóc. Słuchaj, tu jesteś bezpieczny. Nikt prócz mnie nie wchodzi do pokoju po lewo. Daj mi chwilę na napisanie listu do Daltona, chciałam się tym zająć po przyjściu tutaj, ale wyszło jak wyszło - wzruszyła ramionami, pokazując, że mimo wszystko nie chowa urazy - Budynek ma dwie klatki schodowe: główną i boczną. Tej drugiej nie używamy, nie ma potrzeby. Jest węższa, a odbudowa nie stanęła jeszcze na etapie, aby drugie wyjście było potrzebne. Szczęśliwie niewielu słyszało tu o normach przeciwpożarowych, jeszcze mniej ich przestrzega. Drugie wyjście jest bliżej płotu, trzeba tylko ominąć zasieki. Jeżeli pójdziesz wzdłuż ściany na tyły, powinno być prościej. Powinno. - spochmurniała i naraz zaczęła bębnić palcami o blat biurka - Na wyższym piętrze nie ma krat. Jeżeli umiesz się wspinać, powinieneś dać radę zejść po gzymsie, rynnach i wystających z betonu prętach zbrojeniowych. Głównymi drzwiami wyjść nie możesz, za duże ryzyko. Kiedy ostatnio coś jadłeś, nie jesteś ranny?- zapytała krzywiąc się przy tym lekko.

- Coo? Więcej gangerów? Zgłupiałaś? Nie, nie, nie nie! Masz ich spławiać, a nie ściągać! Po chuja mi tu więcej tych palantów?! - ton trapera balansował na pograniczu paniki, irytacji i gniewu. Spojrzał nerwowo na drzwi to okna jakby już mieli przez nie się pojawiać. - Taa, pewnie, po piętrze i ścianach, a ty wrzaśniesz i ściągniesz mi ich na kark by mnie zestrzelili z niej lub na placu… akurat… - prychnął rozzłoszczony najwyraźniej w ogóle nie mając do niej zaufania i traktując na równi z resztą gangu.
- Te drzwi. Te drugie. One są zamknięte? Mają kłódkę? Nie kłam tylko, widziałem je z zewnątrz! - syknął i chyba naprawdę to była jedyna opcja którą udało jej się go chyba szczerze zainteresować.

- Gdybym chciała aby cię złapano, dałabym znać Marcusowi żeby zaczął działać - pokręciła głową, chcąc choć odrobinę poluzować oplatającą szyję żyłkę - Wpuszczonego pod drzwiami gazu paraliżującego nawet byś nie poczuł, póki nie byłoby za późno. Ciągle jesteś przytomny, potraktuj to jak chcesz… kłódka? Serio? Po co kłódka, jak tu nie ma nic cennego dla większości społeczeństwa? A więcej gangerów… jesteśmy w Detroit, tutaj tak jest. Ma się pojawić ekipa zaopatrzeniowa, dostaną rozkazy i polecą w miasto, ale nie wiem kiedy przyjadą. Trzeba poczekać aż się ściemni. Tu nic ci nikt nie zrobi, ale za progiem… nie mogę ci zagwarantować bezpieczeństwa. Przestań się rzucać, to teraz nie pomoże. I list, Dalton musi się o czymś dowiedzieć. W pojedynkę i żrąc się nie wydostaniemy cię stad. Ben, majstrowaliście coś przy drzwiach awaryjnych? Ty, albo któryś z reszty twoich chłopaków?

- Wiem jak działa gaz i inne chujostwo! Jak go poczuję to najpierw cię załatwię! - syknął traper pociągając za żyłkę a ja od razu napór na krtań z lekka zadławił i wbił głowę w oparcie fotela. Spojrzał dzikim wzrokiem na szczelinę pod drzwiami a potem omiótł szybko ściany ciemniejącego co raz bardziej wnętrza.
- I mówiłem mów normalnie jak się człowiek pyta! To tamte drzwi są otwarte? Jest jakiś alarm? - poluźnił chwyt by mogła mówić. - I chuj mnie Dalton obchodzi, mów co trzeba to mu przekażę jak wrócę. - powiedział nieco spokojniejszym tonem. Zresztą było już tak ciemno, że musiałaby pisać właściwie już po ciemku bez zapalania światła.

- Jak na zaczadzonego masz całkiem sporo siły. Mówię normalnie, chrząkając i wskazując palcem za szybko nie dojdziemy do porozumienia, więc skup się. Skupcie się. Obaj. Ben, co z tymi drzwiami, kazali wam je ruszać w jakikolwiek sposób? Nie siedzę tu całą dobę, a składać porządne raporty dopiero wesoły ogół uczę - wychrypiała z przekąsem, czując jak opór na krtani maleje. Zaraz się rozkaszlała. Obolała szyja dawała o sobie znać przy każdym przełknięciu śliny, oddechu i słowie.
- Może Dalton cię nie obchodzi, ale reszta Cheb już bardziej. Mieszkasz tam, utrzymujesz kontakty z resztą społeczności. Handlujesz, rozmawiasz, upijasz się w Łosiu. Pamiętasz jak pytałam wczoraj o epidemię? Nie robiłam tego bezcelowo. Cenisz swoje życie wysoko, co widać na załączonym obrazku - wskazała wzrokiem na spocone czoło trapera i wciąż rozbiegane oczy.
- I tak trzeba poczekać nim zrobi się całkiem ciemno, a słów pisanych nie da się przekręcić, albo zapomnieć. Bez urazy, ale tu każdy detal będzie istotny. Szeryf powinien zrozumieć, przynajmniej większość. Urodził się, wychował i pobierał nauki jeszcze przed wojną. Wtedy inaczej podchodzono do edukacji, choć i tak żeby to dokładnie wyjaśnić trzeba użyć całej sterty terminologii. Inaczej, to tak jakbyś ty próbował wytłumaczyć komuś takiemu jak ja tajniki polować, albo tropienia. Blokada, ściana, mur poznawczy. Nie ta bajka. Tak jest i z tym. To jak być lekarzem i rozmawiać z leka… - drgnęła, zaś kamienna dotąd twarz z przyklejoną do niej uprzejmą miną zmieniła się w maskę determinacji.
- Lekarz! - powtórzyła w olśnieniu, wodząc wzrokiem od trapera do brodacza - Mówiliście w zimie, że na wyspie jest lekarz. Kim on jest? Nie chodzi mi o skąd przyjechał, ale co wie. Istnieje choć cień szansy, że to ktoś z solidnym wykształceniem, odpowiednio wykwalifikowany nie tylko pod kątem pierwszej pomocy, ale szeroko pojętej medycyny? Nie weterynarz, znachor, szaman, lub ktoś kogo uczył dziadek lub babcia, ale prawdziwy, dyplomowany lekarz… lub naukowiec? Ktoś, kto zrozumie to co chcę przekazać?

- Kurwa, zamknij się! Mów co wiesz o tych jebanych drzwiach jak się pytam! - syknął rozzłoszczony i trzepnął ją znowu otwartą dłonią w bok głowy. - Jak są zamknięte te drzwi i czy jest jakiś alarm się pytam do kurwy nędzy! - dla podkreślenia jak bardzo mu na tym zależy szarpnął ja za włosy odchylając jej twarz ku swojej.

- Drzazga uspokój się! Przestań ja szarpać! - Ben zrobił krok do przodu sycząc na trapera ale zatrzymał się gdy zauważył wycelowaną w siebie lufę. Gdy się zatrzymał lufa z powrotem powędrowała ku szyi lekarki.

Zabolało, znowu. Siła przeciwnika odgięła rudy kark do tyłu, wyrywając przy tym zapewne sporą ilość włosów. Nic się nie zmienił… zupełnie jak wtedy na wieży. Ślepiec robiący wszystko, byle tylko zwietrzyć podstęp którego nie było. Gdyby zimą od razu dał lekarce pójść do Guido, obyłoby się bez wszystkich tych nieprzyjemności, za które darzył ją teraz gorącą, szczerą nienawiścią.
Działanie, rozwaga, planowanie - ktoś zawsze musiał postępować właściwie. Może jej metody nie do końca przypadały do gustu Drzazdze, w ogólnym rozrachunku opłacały się. Tyle, że nikogo nie dało się ratować na siłę, o ile sam tego nie chciał.

Teraz miała wrażenie, że mówi do ściany. Wszystkie argumenty odbijały się od rozmówcy. Savage potrzebowała swoich odpowiedzi. Większym polem do manewru również by nie pogardziła. Wątpiła jednak, aby traper odzyskał choć część równowagi, na pewno nie na terenie wroga. W to, że gdy już znajdzie się poza strefą Runnerów będzie chciał rozmawiać - nie liczyła na to.
- Słuchaj co do ciebie mówię i przestań się rzucać. - tym razem odpowiedziała dość chłodno, patrząc mu prosto w oczy. Resztki opanowania ulatywały, zastąpione zmęczeniem i rozdrażnieniem. Każdy miał jakąś granicę tolerancji - Po co pytasz, skoro chcesz się tylko wyżyć? I co ci to daje, prócz tego, że mam coraz mniejszą ochotę żeby ci pomóc w czymkolwiek? Potrzebujesz mnie żywej, współpracującej. Ale współpraca działa w dwie strony. Śmiało, rób tak dalej. Pomoże to i tobie i Benowi i pozostałej jedenastce. Twój wybór.

- Co ty pierdolisz?! - syknął zdenerwowany i chyba zdumiony traper słysząc litanię lekarki. - Masz gadać o tych drzwiach! Czego tu nie rozumiesz?! - upór rozmówczyni najwyraźniej co raz bardziej go rozdrażniał i wyprowadzał z równowagi którą dotąd się chwiała ale jakos trzymała jeszcze balansując na krawędzi szału i paniki.

- Powiedziałam już: o ile Ben ani nikt z pozostałych gości nie dostał rozkazu aby przy drzwiach majstrować, są otwarte. Nie siedzę tu całą dobę, nie wydaję wszystkich poleceń, tylko zwracam uwagę co trzeba zrobić. - powtórzyła tym samym tonem, przenosząc wzrok na brodacza, a ruda brew podjechała do góry w niemym pytaniu.

- To wstawaj! idziemy! - na zachętę szarpnął ją za ramie pomagając wstać na nogi. Znów był za nią i dla przypomnienia szarpnął raz żyłką co zaowocowało krótkim, nieprzyjemnym naciskiem na krtań. - Ty idziesz pierwszy! - syknął w stronę wciąż skrepowanego brodacza. Ten wzruszył ramionami i odwrócił się by opuścić pomieszczenie.
- Nie próbuj ich ostrzec! Zdążę cię rozwalić zanim cię uratują! - syknął jej jeszcze do ucha po czym popchnął w łopatki dając znać by ruszali. Wciąż trzymał się tuż za nią. Czuła jego dłoń na swoim lewym ramieniu. W drugim trzymał broń której lufa dotykała jej szyi. Popchnął ją jednak w stronę jej sypialni. Po otwarciu drzwi, widać było położony przy nich plecak i karabin.

- Jeżeli natkniemy się na kogoś na zewnątrz z tych, którzy mają przyjechać do pomocy… nie będę w stanie ich zatrzymać nim nie zrobią czegoś głupiego. Albo ty nie zrobisz. - pchana przez trapera dziewczyna nie miała zbyt dużego pola do manewru, prócz gadania. - Ilu jeszcze z rodaków jesteś w stanie poświęcić? Poczekaj aż całkiem się ściemni, próba ucieczki teraz to głupota. Głupota za którą życiem nie zapłacisz tylko ty. Zabijesz któregoś z Runnerów i co ci to da? Kiedyś wrócą co do Cheb, z tym swoim przelicznikiem dziesięć do jednego. Ostatni raz cię proszę, poczekaj i nie rób nic pochopnego.

- Mam czekać aż tu się zaroi od gangerów? Zgłupiałaś? W ogóle się nie znasz na przemykaniu… - sapnął chyba naprawdę zirytowany i zdziwiony ową propozycją. - I czego mnie nie słuchasz? Mówiłem ci, że jak dobrze pójdzie to nikt nie zginie. Więc kurwa skup się na tym by dobrze poszło. - rzekł zakładając jeszcze karabin na plecy i znów stając za Alice. Najwyraźniej szykował się do opuszczenia gabinetu.

Pokręciła głową na tyle, na ile pozwalała na to pętla. Znów miała się powtarzać, czy ona do jasnej cholery mówiła po chińsku?!
- Mają tu przyjechać na chwilę, potem rozjadą się po mieście. Dam im robotę poza terenem - zawiesiła wzrok na biurku i porozrzucanych tam papierach. Listy… niech chociaż uparty idiota weźmie ze sobą listy jeńców do rodzin, ale to za chwilę. Może jeszcze da się do niego dotrzeć. Podobno nadzieja umiera ostatnia - Reszta wkrótce da sobie siana z przeszukiwaniem okolic, uznają że uciekłeś i jesteś już daleko poza strefą. Jeżeli powiem, że to twoje słowa i wyciągnęłam je podczas rozmowy z Ben’em, uwierzą. Przecież to logiczne, po takiej wpadce najlepiej od razu się ulotnić, prawda? Zrobi się całkiem ciemno, ludzie Viper ruszą w miasto. Reszcie opadnie ciśnienie i przestaną biegać po okolicy. Spokój i cisza, łatwiej się przemkniesz. Teraz to samobójstwo. Poczekaj. Tu nikt cię nie będzie szukać.

W półmroku słabo rozpoznawała jakiekolwiek detale obiektów, więc nie widziała twarzy trapera nawet gdy odwrócił ją do siebie. Słyszała jego płytki, ostrożny oddech przestraszonego człowieka, obawiającego się głośniej odetchnąć, by nie ściągnąć uwagi drapieżnika. Traper był dość agresywny i nerwowy, zaś źródłem takiego zachowania zostawała obawa o własne życie i los. W razie schwytania przez przeciwnika niczego dobrego oczekiwać nie mógł. Wsłuchiwał sie i wpatrywał w mówiącą twarz niższej od niego kobiety. Kiedy skończyła, ciągle słyszała jego gorączkowy oddech i widziała jak oblizuje nerwowo wargi, spoglądając co chwila to na drzwi do korytarza, to na okna przez które powinni widzieć nadjeżdżające posiłki.

- Dobra. Ale kurwa jak mnie rolujesz albo ich jakoś ostrzeżesz to cię kurwa załatwię pierwszą! Zginiesz przede mną, obiecuję ci to! - syknął do niej wzmacniając nacisk lufy na szyję. Ciężko oddychał, wciąż się rozglądał. Nasłuchiwał. - I się kurwa zamknij w końcu! Cicho masz być jakbyś coś robiła czy co, do cholery! Po chuja tyle nawijasz? - rzucił zirytowano - podejrzliwym głosem. Mógł podejrzewać, że chce tą gadaniną uśpić jego czujność, lub dać komuś jakiś sygnał.

Ulga prawie ścięła dziewczynę z nóg. Wreszcie! Zaczął myśleć, rozważać inne scenariusze i dostrzegać lepsze rozwiązania. Miała ochotę odetchnąć, powstrzymała się jednak, woląc pozostać skupiona do końca owej farsy.
- Drzazga - zaczęła po chwili, dając mężczyźnie czas na ochłonięcie - Gdybym chciała żebyś umarł, naciskałabym na wycieczkę teraz, prosto w roztrząsane kijem mrowisko… i zawsze tyle mówię, spytaj Ben’a. To cisza byłaby nienaturalna, zwłaszcza, kiedy reszta wie, że nie jestem tu sama. Tylko z gościem. Ben’en - doprecyzowała, nim traper znów wpadłby w panikę - Cieszę się, że w końcu udało się nam dojść do porozumienia. Żeby nie zwracać podejrzeń trzeba odprowadzić go na dół. Daj mi to zrobić, inaczej kogoś tu wyślą, a tego nie chcemy. Masz moje słowo, że wrócę bez informowania kogokolwiek o sytuacji. Wtedy w zimie, na wieży obiecałam ci, że zrobię wszystko żeby pomóc cywilom z dołu, zakończyć konflikt i że was nie zostawię w potrzebie. Sam sobie odpowiedz, czy słowa dotrzymałam.

- Coo!? Nigdzie nie idziesz! Zostajesz ze mną! - traper aż prawie podskoczył na jej pomysł, że miałby ją stracić z oczu i zasięgu reki puszczając samopas. Nikt nie zdążył nic zrobić gdy zza okna doszedł ich odgłos nadjeżdżających pojazdów. Z okien widać było ulice i wjazd na teren dawnej szkoły. Ujrzeli jak dwa pojazdy z zapalonymi światłami ostro dają po heblach przed zakrętem, piszcząc przy tym niemiłosiernie. Zarzuciło nimi, drugi otarł się prawie, a może się otarł o barykadę postawioną jakiś czas temu na rozkaz Taylora, potem prawie znów na pełnym gazie ruszył pod sam budynek znikając im z oczu. Za to usłyszeli pisk hamulców i trzaskanie drzwi. Brzytewka była już gangerem na tyle długo by rozpoznać barwy swojego gangu. Sądząc po tym jak traper nerwowo przełknął ślinę i struchlał widząc tą prawie zmotoryzowaną szarżę albo też to wiedział albo zgadywał, że to pewnie jeszcze więcej Runnerów. Z dołu doszły ich pokrzykiwania, co właściwie nie dziwiło w przy takim wjeździe i do takiej sytuacji. Dwa pojazdy oznaczały, że Viper musiała przysłać sporą część swojej bandy choć jej samochodu nie widziała.
Albo to nie był nikt z bandy Viper.

- Wolisz, żeby to oni przyszli tutaj? - spytała i poklepała go po przedramieniu, chcąc dodać otuchy. Kolejna paczka gangerów znajdująca się w bliskiej odległości od ich aktualnej pozycji burzyła z takim trudem wypracowane zalążki psychicznej równowagi, ponownie wpędzając tropiciela na skraj paniki i szału. W myślach pogratulowała sobie drążenia tematu pozostania w gabinecie. Gdyby wyszli teraz na zewnątrz skończyłoby się rozlewem krwi.
- Tu cię nie znajdą, jesteś bezpieczny. - powtórzyła po raz kolejny i wysiliła się aby przywołać w tonie głosu cień uśmiechu - Żeby posłać ich w teren, muszę z nimi porozmawiać. Wydać rozkazy. Są dwie opcje: albo oni wpadną tutaj, albo ja zejdę do nich. Pierwsze jest zbyt ryzykowne, musiałabym się zacząć tłumaczyć po raz kolejny czemu siedzę po ciemku z jeńcem, mogliby też coś wywęszyć, a tak przekażę Ben’a poślę w cholerę i wrócę tu już na spokojnie. Nigdzie gdzie ci ucieknę. Zastanów się co będzie optymistyczniejszą opcją.

Traper wzdrygnął się gdy go dotknęła. Musiał być napięty i spięty do granic możliwości. Cala sytuacja zjadała jego nerwy już od paru godzin. Długotrwały stres rzadko komu wychodził bez szkód i racjonalnej ocenie sytuacji.
- Nie, nie, nigdzie nie pójdziesz, zostaniesz ze mną! - powtórzył wręcz chorobliwie. Tym razem głos miał niewiele głośniejszy od szeptu. Decyzja jednak nie została podjęta ani przez nią ani przez niego.

Usłyszeli dobiegające z korytarza odgłos kroków. Szybkich, wyglądało, że ktoś nadbiegał.
- Brzyteewkaaa! - wydarł się chyba już z końca korytarza głos Tom’a. Słyszała w nich obawę i powagę. - Choodźź. Mamy rannego! - darł się dalej nie tracąc czasu na dobiegnięcie do gabinetu. Był już chyba gdzieś w połowie korytarza.

- Siadaj dupę na fotel! Niegdzie nie idziesz, spław go! - syknął spanikowany myśliwy, popychając ją brutalnie na fotel i prawie siłą sadzając ją na nim. Sam znów skitrał się za oparciem. Ben wciąż stał nieco zdezorientowany na środku gabinetu z tymi zawianymi z tyłu rekami.

- Nie dam rady go spławić, nie w tej sytuacji. Od razu zrozumieją że coś jest nie tak! Nikt miał nie ginąć! - stres zaczął się udzielać i niewielkiemu rudzielcowi. Ranny, na miłość boską! Od tego tu była, nie mogła pozwolić żeby… zaniedbać kolejne obowiązki. Wiele potrafiła sobie zarzucić, ale jedno się nie zmieniło.
- Jestem lekarzem, pamiętasz? Tym się zajmuję - wydyszała, unosząc głowę do góry - To mój obowiązek, po to tu jestem. Jeśli nie pójdę sama, oni mnie zawleką. Daj mi iść, wrócę, obiecuję. Wzięłam odpowiedzialność za twoje zdrowie i życie. Nie pozwolę ci zginąć, zrozum do wreszcie!

- Co?! Zgłupiałaś? Siedź na dupie! - syknął spanikowany traper. Wszyscy słyszeli już zbliżające się kroki, Tom musiał już być tuż za drzwiami gabinetu. Ben też zaczął sprawiać wrażenie zdenerwowanego. W końcu ukrywali tu zbiega którego szukali na zewnątrz ci wszyscy uzbrojeni i wrzeszczący gangerzy. Jak go tu znajdą na pewno nie będzie się zapowiadać cicha i spokojna noc ani dla niego ani dla nikogo w tym budynku.

Drzwi otwarły się z hukiem i stanął w nich zdyszany pomocnik pomocnika lekarza. Na skrepowanego, Chebańczyka ledwo spojrzał, od razu kierując się wzrokiem na siedzącą w półmroku lekarkę po drugiej stronie biurka. Ta poczuła pętla na szyi zaciska się lekko naciskana przez doprowadzonego do stanu apopleksji trapera.

- Brzytewka, na co czekasz?! Potrzebujemy cię! George oberwał w brzuch, krwawi jak zarzynana świnia! Chris go wziął, ale wygląda chujowo, kazał lecieć po ciebie! Dawaj, nie ma czasu! - krzyknął ponaglająco z wyraźnym tonem zniecierpliwienia i chyba lekkiego zaskoczenia, że skora do niesienia pomocy dziewczyna cos nie reaguje na jego wołania. I wtedy o dziwo poczuła nagły luz na szyi. Trzymająca ją dotąd żyłka nagle zwolniła uścisk. Nadal ją wyczuwała na sobie, najwyraźniej jednak puszczono ją luzem

- Idź! Niech Ben zostanie! Jak mnie sprzedasz, to go rozwalę zamiast ciebie. Jak go zabierzesz, to chuj, zdążę do was strzelić! - w głosie myśliwego słyszała desperację, graniczącą z rozpaczą. Podświadomie wiedziała, że był gotów spełnić swoją groźbę i zastrzelić pobratymca. Ridley pewnie nie stanowił żadnej karty przetargowej dla reszty gangu. Nie był jednym z nich, do tego jeńcem - jego los w ogóle ich nie obchodził, więc groźba była skierowana głównie do Savage i jej sumienia.

Nie mogła w to uwierzyć. Puścił ją, tak po prostu odłożył swoją żywą tarczę, pozwalając jej odejść. Wypuścił z rąk jedyną gwarancję na wyjście cało poza teren opanowanego przez gangerów szpitala i powrót do Cheb. Czyżby był aż tak zdesperowany, by w końcu się przełamać i minimalnie jej zaufać? Gdzieś w głębi serca Igłę to ucieszyło, zdejmując przy okazji niewidzialny ciężar z ramion.
- Już idę. - podniosła się pospiesznie z fotela, a pierwsze od dawna samodzielne kroki, bez sapiącego za plecami porywacza wydawały się jej nienaturalnie lekkie. Przechodząc obok brodacza dyskretnie ścisnęła jego ramię.
- Zostań tu proszę, skończymy rozmowę gdy wrócę. I nie rób nic głupiego, pamiętaj, że nie jesteś tu sam - w półmroku śmiechu nie dało się zauważyć, ale dotyk to co innego.
- Tom, Ben tu zostaje. Mamy pewną dyskusję do dokończenia. Zanim to zrobimy niech nikt go nie niepokoi, tym bardziej nie prowadzi do reszty. Jest skrępowany, w oknach są kraty, zamkniętych na klucz drzwi nie sforsuje, a jak tak to usłyszymy - zwróciła się do swojego pomocnika, łapiąc w przelocie porzuconą na podłodze lekarską torbę i poganiając go do szybszego opuszczenia gabinetu. Przy okazji uprzedziła pytania i wątpliwości, jakie chłopak mógł mieć. - Chodź, nie ma czasu do stracenia.
Oby tym razem niczego nie pominęła...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline