Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-12-2015, 15:49   #117
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przez cierpienie… i przez krew…

Wszystko zaczęło się przez cierpienie… i przez krew.

Zaatakowana indiańska osada. Mordowani mężczyźni, katowani w bezlitosnej kaźni. Mordowane kobiety, gwałcone przed śmiercią, w trakcie śmierci a nie rzadko po niej. Mordowane dzieci. W uplecionych z wikliny i skór kołyskach. Ciosami szabel. Pchnięciami bagnetów. Uderzeniami kolb, butów i pięści. Okrutnie, jak zwierzęta.

Lecz krew otwiera bramy do krain, o których większość ludzi nie ma pojęcia.
Śmierć pozwala przekraczać granice i skazuje na potępienie tych, którzy nie byli gotowi doświadczyć dotknięcia prawdziwego, mistycznego zła.

Zrodzonego z ludzkich serc i czynów lecz nie pochodzącego z tego źródła, lecz z głębin ciemności wszechświata. Tej, która była na początku nim stworzono światłość. I tej, która pozostała w miejscu, gdzie światło dostępu nie miało.

Zło rodziło zło. Zło nie wybaczało i nie prowadziło do wybaczenia.

Półprzytomna Maddison uwięziona w ciele Indiańskiej dziewczyny ze strzaskaną głową widziała, jak szaleniec będący po części jej ojcem, a po części Indianinem rzuca się na białych napastników w desperackiej szarży. Zrodzony wściekłością gniew. Ciosy kamieniem, ciosy kolbą. Wszystko to zlewa się w potrzaskanej głowie, w mętnym wzroku w jedną rozmazaną, niejasną scenę. Chaotyczną. Osobliwą. Jakby dziejącą się koło niej, ale i zarazem gdzieś daleko.

Daniel rzucił się do walki, jak dzikie zwierzę. Chwycił muszkiet, z zamiarem wycelowania w przeciwników i udało mu się. Widział jednak, że nie utrzyma ich długo pod kontrolą. Że będzie musiał strzelić. Spojrzał na niedoszłego gwałciciela leżącego nieruchomo z okrwawioną czaszką i o dziwo zachował zimną krew mimo paskudnego widoku. Jeden z francuskich żołdaków skoczył w jego stronę. Zagrały instynkty i Daniel nacisnął spust ale odpowiedział mu nie huk wystrzału, lecz suchy trzask metalu uderzającego o spłonkę. Francuz rzucił się w skoku dobywając noża. Daniel odskoczył w bok, lecz zbyt wolno i przeciwnik spadł na niego, wbijając ostrze pomiędzy żebra z wprawą zdradzającą doświadczonego zabójcę. Daniel zachwiał się, zatoczył do tyłu. Twarz napastnika i jego rozszerzone, szalone oczy, rozmazały się, zawirowały. Ziemia wyskoczyła Danielowi spod nóg i głowa rodziny Cravenów wylądowała na plecach. Francuski najemnik klnąc coś w ojczystym języku ruszył w jego stronę. Potem pochylił się i na żywca, piłując skórę ostrzem noża, zdarł z głowy Daniela skalp. Daniel wrzasnął z bólu, a wtedy Francuski najemnik wbił mu bagnet w oko, prosto do mózgu.

Uporawszy się z Danielem żołdacy wrócili do przerwanej zabawy i po chwili Maddison poczuła to, co udawała przed policją. W tym przypadku jednak, po wszystkim, ostatni z gwałcicieli pchnął ją w brzuch nożem i czekał, aż skona żartując i śmiejąc się z jej losu i skowytów bólu.

Megan krążyła po lesie zdając sobie nagle sprawę, że wszystkie dźwięki ucichły. Że znikły gdzieś i nie jest w stanie zorientować się gdzie teraz znajduje się osada. Las wypełniła mgła. Gęsta jak mleko i zimna, jak szadź. Jej lodowate palce wciskały się pod poszarpane ubranie Megan. Wpychały się pod bluzkę, jak dotyk lubieżnych upiorów. Zadrżała ponownie i wtedy go ujrzała. Za późno. Huknął strzał i poczuła, jak kula trafia ją w twarz.

Steven ocknął się na gałęzi drzewa. Wyrwane ze stawów ręce na których go zawieszono bolały, jak .. jak nic wcześniej… Potem jednak zaczął się prawdziwy ból, gdy najeźdźcy rozpoczęli „zabawę”. Tnąc jego ciało nożami, szablami, przypalając polanami z ogniska. Łamiąc mu kości uderzeniami kolb. W końcu, kiedy z młodego wojownika pozostało niewiele więcej, niż okrwawiony ochłap, ktoś ulitował się i wbił mu ostrze szabli w brzuch, przez wnętrzności przebijając się powoli do serca.

Nathan poprosił o wybaczenie. Jednak nie tą osobę, którą prosić powinien. Bo to nie od niej zależało ich ocalenie. Nie od wybaczenia April.
Kruki poderwały się z drzewa z piekielnym krakaniem, kiedy nim przebrzmiało echo jego słów. Furkocząca, rozwrzeszczana chmura złożona z setek szponów i dziobów, która poderwała się do lotu by za chwilę spaść w dół szarpiąc i dziobiąc z krwiożerczą i demoniczną żarłocznością ciało Nathana.

Atak był tak dziki i przeprowadzony z taką furią, że mężczyzna nie mógł się mu oprzeć, chociaż próbował wymachując dziko rękoma, wrzeszcząc przy tym przeraźliwie. W końcu jednak upadł na ziemię, przykryty żywym, rozszalałym, pierzastym kobiercem.

… Przez cierpienie i przez krew…

… które przeniknęły do ziemi, do wody i do powietrza budząc prastare zło. W sercach ludzi, jednako tych, którzy najechali indiańską osadę, jak i tych nielicznych, którzy rzeź przetrwali będąc tej nocy poza domostwem na łowach lub poza ziemią szczepu.

… zrodzony tej nocy lub przyzwany tej nocy Inuaki… wyszedł z cienia… kroczył pomiędzy pomordowanymi, niewidzialny zarówno dla żywych jak i dla martwych… Obojętny… na wszystko i na wszystkich.

… Wieś spalono, duchy zostały… Zapomniano o nich… Zakłamano prawdy… Jak zawsze kiedy to zwycięzcy piszą historię, a przegrani są martwi lub sami stracili pamięć o tym, co było.

…Inuaki krążył. Obojętny… Obserwował… Czując gniew, którego nie mógł wyzwolić…

Aż do nocy, gdy usłyszał krzyk. Gdy usłyszał wrzaski płonących żywcem ludzi. Jak kiedyś. A potem słowa wezwania…

…słowa zemsty…
…miejsce przebudziło się… las wypełniło ponownie krakanie kruków.

Rozbrzmiały echa zapomnianej rzezi.

…Cierpienie i krew…

…Ono budzi demony… Nie można się ich pozbyć…. Nie można z nimi wygrać…

Są zawsze. Wokół nas. W nas. W domu Hortonów, Cravenów i każdym innym miejscu, gdzie rodzi się cierpienie i krew. Bo Innuaki jest obojętny… Póki ludzie nie nakarmią go tym, czego pragnie najbardziej. A potem wyrzuca to z siebie przez wieczność, bo taka już jest jego natura.

Prastara i zła…

Pierwsza obudziła się Maddison. Chociaż słowo „obudziła” nie najlepiej oddawało stan w jakim się znajdowała. Mimo, że gwałt którego doświadczyła nie zbrukał jej ciała. To jednak pozostawił Pietno na duszy. Strach. Zakorzeniony strach przed bliskością. Czemu przeżyła spotkanie z Innuakim? Nie miała pojęcia. Wolała umrzeć. Jak Indiańska dziewczyna, która nawet nie stała się kobietą, a którą zhańbili szaleńcy służący tak zwanej cywilizacji.

Daniel obudził się drugi. Żył, chociaż uderzenie noża wydawało się tak realne. Tak rzeczywiste. Poza kilkoma siniakami nic mu jednak nie dolegało. Chociaż w sercu pozostały popioły. Doświadczył czegoś, czego nie chciałby doświadczyć nikt.

Obok niego leżała Megan. Miała rozbity nos, jakby wpadła na coś po ciemku biegnąc, ale poza tym też wydawała się zdrowa i cała. Nie licząc piętna wypalonego na duszy, którego nikt nie będzie w stanie nigdy im zmienić.
Steven wyszedł na tym najgorzej. Posiniaczony i poturbowany potrzebował pomocy lekarza.

Znajdowali się w lesie. W miejscu, gdzie Wolfhowl odprawił swój rytuał. I nie byli sami. Przy nich siedział stary Arnold Craven i jakiś siwowłosy Indianin.

- Ktoś przyjął na siebie wasze grzechy. Nakarmił demona – powiedział Indianin.

- To miejsce nie jest dla was. Musicie wyjechać. Zmienić adres. A wtedy on was zostawi, jeśli wy nie będziecie karmić jego – powiedział Arnold.

Każdy chciał coś jeszcze powiedzieć, ale dopiero wtedy naprawdę otworzyli oczy.

Obudzili się naprawdę – cała piątka. Posiniaczeni, przerażeni, zagubieni ale żywi.

- Demon został przekupiony… na jakiś czas.

- Jak?

Wolfhowl nie odpowiedział lecz spojrzał na dwójkę, która się nie obudziła. Barta i April.

- On chciał uratować wszystkich i w jakiś pokrętny sposób zrozumiał, że aby pokonać demona, musi zabić sam siebie, co też zrobił ofiarując swoją duszę w zamian za zakończenie tego, co się z wami dzieje. A ją zabiła choroba i cierpienie, które ofiarowała Innuakiemu.

Indianin zaczął zbierać swoje rzeczy.

- Przez jakiś czas powinniście być bezpieczni. Odejdźcie i żyjcie swoim życiem. Unikajcie gniewu, przemocy. Kochajcie i bądźcie kochani. Bo on nie odszedł. Nie zostawił was. Po prostu na jakiś czas o was zapomniał, póki mu o sobie czymś nie przypomnicie.

Ostatnie rzeczy znikły w torbie Indianina.
- Na waszym miejscu wyjechałbym z Plymounth, kiedy tylko nadarzy się wam taka sposobność.

EPILOG

Trzy miesiące później ludzie obserwowali odjeżdżający z Plymouth samochód.

- Nawet lepiej – powiedział któryś z mieszkańców. – Nic tutaj po nich. Nie byli tutejsi.

- Przestań – skarcił go Indianin prowadzący sklep z akcesoriami wędkarskimi. – Ci ludzie stracili tutaj swoich bliskich. Ojca i syna. Dziadka i brata. Nic dziwnego, że wyjechali.

Nikt nie skomentował jego słów.

- Ponoć staruszek zostawił im po sobie spory spadek. Taki, ze starczyło na spłacenie domu Hortona i …

- To nie dom Hortona. To dom Cravenów – zgromadzeni spojrzeli na siebie.
Wyraźny szum przeszedł przez szereg ludzi.

Człowiek, który powiedział te słowa był rzadkim gościem w Plymouth. Geronimo Wolfhowl. Otoczony sławą eremity i dziwoląga Native American.

- Nie zrozumiecie, z czym zmierzyli się ci ludzie i co ze sobą wynoszą z Plymouth. Ani ile tutaj zostawiają.

Potem Geronimo spojrzał na sprzedawcę akcesoriów wędkarskich.

- Chciałbym kupić trochę zanęty na szczupaka. Słyszałem, że masz najlepszą. Sprzedaż mi?

- Oczywiście.

Obaj Indianie spojrzeli na siebie spokojnie, a dla miejscowych był to jednak wyraźny znak, że skończyła się jakaś epoka. Konflikt, który dla wielu nie był jasny. I chociaż Indianie mieli surowe, wręcz ponure twarze, ich oczy zdradzały prawdziwą radość.

KONIEC PRZYGODY
 
Armiel jest offline