Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-12-2015, 11:21   #1
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
[WFRP] Królestwa Renegatów: Awanturnicy, Zdobywcy i Królowie

Bezahltag, wieczór 32 Pflugzeita 2522 KI

ciepło, mglisto, wilgotnie

Postępując ścieżkami, które wybierał dla nich ślepy los, bohaterowie tej opowieści - ośmiu chełpliwych awanturników - korzystając ze wszelakich środków transportu jakie się nadarzały: dyliżansu, wieśniaczej bryki, wozu z beczkami piwa, idąc na własnych nogach, a w końcu towarzysząc karawanie wydobywców soli z Kasos jako najemni ochroniarze, dotarli do Thessos.

Był to dla Starego Świata czas ciężki i wypełniony obawami. Czas demonów i czarnoksięstwa. Czas bitew i śmierci, a także końca świata. Pośród ognia, płomieni i szaleństwa był to także czas wielkich bohaterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi. Wszerz i wzdłuż Starego Świata, od rycerskich zamków Bretonii do skutego lodem Kisleva na dalekiej północy, zewsząd słychać było doniesienia o zbliżającej się wojnie. W niebotycznych Górach Krańca Świata plemiona orków szykowały się do kolejnej napaści. Zbóje i odstępcy nękali dzikie ziemie Księstw Granicznych na południu. Pojawiały się plotki o podobnym szczurom istotach, skavenach, które wynurzały się z rynsztoków i bagien we wszystkich krainach. Na północnych pustkowiach nie ustępowała wieczna groźba Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczonych przez nikczemne moce Mrocznych Bogów.

Gdy pora rozstrzygającej bitwy zbliżała się coraz bardziej, bohaterowie tej opowieści - ośmiu chełpliwych awanturników - zamierzali bawić się w najlepsze na corocznym Festynie Łakomstwa w Thessos.


Uroczystość obchodzona 33 Pflugzeita w państewku księcia Francesco Belliniego niczym płomień świecy wabiący ćmy przyciągał ludzi z bliska i daleka. Thessos było księstwem aspirującym do miana subtelnego i wyrafinowanego, zupełnie jak potrawy tamtejszych kucharzy, jednak jedyną rzeczą, z jakiej słynęło w całym Starym Świecie, było nieludzkie, zatrważające okrucieństwo w namacalnej, błyszczącej postaci czterech stalowych tub wznoszących się ku odwiecznemu czerwonemu słońcu. Tam ponosili śmierć w tragicznych i niesłychanie ohydnych okolicznościach wszyscy ci, którzy sprzeciwili się woli księcia.

Po zimnym, czystym powietrzu gór, oraz wietrznej świeżości równin, miasteczko Thessos stanowiło wstrząs dla zmysłów awanturników. Z oddali wysokie, wąskie domy z pokrytymi czerwonymi płytkami dachami i pobielonymi ścianami wydawały się czyste i porządne. Ale nawet przyćmione światło zachodzącego słońca nie ukrywało pęknięć w murze i dziur w spadzistych dachach. Stalowe tuby rzucały na mieszkańców miasta cień niczym przepowiednię straszliwej udręki. Wąskie, przypominające labirynt ulice pełne były śmieci. Głodne psy wałęsały się od stosu gnijących warzyw do sterty nieczystości, dosłownie w biegu wydalając fekalia. Wybrukowane ulice śmierdziały uryną i pleśnią, oraz tłuszczem kapiącym do ognisk kuchennych. Reinmar zakrył usta ręką i przełknął z trudem. Tuż nad kostką zauważył czerwoną krostę po świeżym ugryzieniu pchły. Nareszcie cywilizacja, pomyślał ironicznie, choć musiał przyznać, że Thessos w porównaniu z Altdorfem był niemal wioską.

Sprzedawcy wystawili latarnie, by oświetlić rynek targowy. Kurtyzany stały w kręgach czerwonego światła w pobliżu drzwi wielu domów. Całodzienne interesy zmierzały ku końcowi, atmosfera tego miejsca zmieniała się, gdy mieszkańcy szli jeść i szukać rozrywki. Gawędziarze gromadzili małe kręgi słuchaczy wokół swoich kociołków na węgiel drzewny i współzawodniczyli z magikami, którzy wywoływali maleńkie smoki pojawiające się w kłębach dymu. Niedoszły prorok stał na stołku i napominał tłum, by powrócił do cnót dawniejszych prostych czasów.

Ludzie byli wszędzie, ich żywe ruchy oślepiały oczy Ulricha. Domokrążcy podciągali rękawy oferując talizmany szczęścia, lub tace małych pachnących cynamonem ciasteczek. U wylotu wąskiej ulicy dzieci kopały nadmuchany świński pęcherz, ignorując nawoływania matek, by wróciły przed zmrokiem do domów – podobno tajemnicze porwania zdarzały się coraz częściej. Ponad głowami obdarte pranie wisiało na sznurkach rozciągniętych od okna do okna ponad wąskimi alejami. Opróżnione z towarów wozy toczyły się ku ogródkom sprzedawców piwa, stukocząc na koleinach i poruszając obluzowane kamienie bruku.

Patrząc na rój ludzi Roland czuł się nie na swoim miejscu. Wśród tłumu poruszali się żołnierze w uniformach Belliniego. Bogato ubrani młodzieńcy przypatrywali się ulicznicom i wymieniali dowcipy ze swoimi ochroniarzami. Przed wejściem do świątyni Shallyi, żebracy wznosili swe okropne kikuty ku przechodzącym kupcom, którzy trzymali wzrok uważnie skoncentrowany przed sobą, a ręce na sakiewkach. Pijani chłopi o czerstwych twarzach toczyli się przez ulice z podziwem spoglądając na budynki wyższe niż jedno piętro. Stare kobiety z głowami owiniętymi w obdarte chusty stały na schodach wejściowych i plotkowały ze swoimi sąsiadkami. Ich zasuszone twarze przypominały Dippeltowi suszone na słońcu jabłka.

Głodni i zmęczeni, ale z kilkoma monetami otrzymanymi w zamian za długą podróż, hałaburdy zamierzali wtargnąć w życie miasta na najniższym poziomie hierarchii społecznej. Nie spodziewali się jednak, że da się upaść jeszcze niżej, że decyzja podróży doprowadzi do spotkań i przygód tak brzemiennych w skutki.


Gallien pozwolił sobie na westchnienie satysfakcji, kiedy odebrał od górników sakiewkę pełną złotych monet. Jakie miał szczęście, że trafił na tego głupca! Kiedy tylko zobaczył krasnoluda o pustym, głupkowatym i zmieszanym obliczu, który maszerował wolno przez plac targowy, gapiąc się głupawo na stoiska sprzedawców ubrań, amuletów i żywności, jakby nie całkiem rozumiał co się wokół niego dzieje, uśmiechnął się niczym wilk na widok swej ofiary - szczerzył zęby z takim samym zadowoleniem, jednocześnie dziwiąc się, czemu khazad nie ma brody i czemu nosi wiadro na głowie.

Zakłady Galliena były pułapkami, w które przyjezdni wpadali jak króliki, a krasnolud okazał się wyjątkowym głupcem. Wiadro i Gallien między innymi założyli się o płeć osoby, która zostanie jako pierwsza ugryziona przez pszczoły z pobliskiego ula. Nieszczęście przytrafiło się otyłej tkaczce - szarlatan wygrał. Następny zakład był o kolor sierści pierwszego kundla, który przebiegnie pobliską alejkę. Biały, choć szarobury od brudu - dwa zero dla Galliena. Kiedy przed karczmą Wyjącego Psa wybuchła bójka, krasnolud i łotrzyk założyli się o wynik. Przebiegły obwieś wygrał po raz kolejny, gdy tłusty łotr o kalafiorowatych uszach padł bez zmysłów. Zdezorientowany zabójca trolli, który sprawiał wrażenie, jakby nie całkiem mógł sobie przypomnieć, gdzie się znalazł, albo dokąd zmierza, grał tak i grał, aż zadłużył siebie i swoich kompanów na setki złotych koron.

Sprytny kanciarz odsprzedał dług rozglądającym się za rękoma do pracy górnikom - tym samym, od których amatorzy mocnych wrażeń dzisiejszego dnia odbierali zapłatę za ochronę karawany.


Włóczędzy podróżowali od gospody do gospody i w każdej odprawiano ich z kwitkiem. W każdej poza jedną – oberżą cieszącą się raczej złą sławą: Gospodzie pod Zieloną Latarnią.

- Jeszcze dziesięć minut temu nie miałem miejsc - oznajmił gospodarz - ale łowcy nagród zabrali kilku gości, którzy tu mieszkali, określając ich wyjątkowo szczwanymi draniami.

- Mam nadzieję, że nie jest to najczęściej spotykana profesja waszych gości? - spytał Ulrich.

- A któż to wie? - odparł oberżysta. Ja zapewniam nocleg, jadło i napitki, nic więcej. Zbiry i zboczeńcy też muszą jeść, pić i gdzieś spać, tak samo jak mędrcy i pobożni pielgrzymi. Pewnie wszyscy kiedyś przeszli przez moje drzwi; wszak o was też nic nie wiem.

Poszukiwacze przygód odświeżyli się i udali do wspólnej sali na wieczorny posiłek. Było to duże pomieszczenie z belkami pociemniałymi od starości, podłogą z ciemnobrązowych kamieni i różnymi kolumnami i podporami z chropowatego drewna; na każdej wisiała lampa. Zgodnie z tym, co powiedział oberżysta, klientela składała się z bardzo różnych ludzi, noszących kilkanaście rodzajów strojów i mających tyleż samo odcieni skóry. Reinmar z niepokojem zauważył, że na sali znajduje się więcej zbrojnych, niż się tego spodziewał. Rozpoznał twarz hardego człowieka z gór, Osberna, ich ostatniego pracodawcy.

- Bogowie nie patrzą zbyt przychylnym okiem na hazardzistów, przyjaciele. Wracacie z nami do Kasos – powiedział Osbern surowym głosem, gdy zza jego pleców zaczęło wyłaniać się kilkunastu twardych mężów. Awanturnicy znali każdego z nich z imienia: Gaspard, Guillaume, Tancred, Jean, Oton, Alfred... Jeszcze wczoraj popijali z nimi grzane wino przy ogniu i grali w kości, a dzisiaj jedni drugim są gotowi skoczyć do gardła. Cóż za ponura perspektywa, pomyślał Ulrich, wyobrażając sobie przyczajoną w swej jamie jak zły zwierz kopalnię, która dyszała ciężko, utrudzona trawieniem oddanych na jej pastwę ciał ludzkich.


 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 14-01-2016 o 22:31.
Lord Cluttermonkey jest offline