We wnętrzu smoczej norki ucichło i Kłykacz niechętnie i mozolnie uniósł się z ziemi. Tyłek miał wymięty, a nogawice w okolicach okołozadnych oblepione ściółką jak ciasteczka pudrem. Zniechęcony, otrzepał co trzeba i nadstawił ucha i oka ku wejściu z jaskini. Schielego ani widu, ani słychu, a przecie to jego miał chętne usmażyć tudzież w inny sposób się pozbyć.
Kiedy tak użalał się nad swoim zasranym losem, obarczony słodką niewiedzą, że jest jedynym mężczyzną w okolicy kilku mil, który nie tarmosił osobnika płci tej samej bądź zbliżonej, kiedy mylnie myślał, że gorzej niż przez tyle czasu wędrować i szwagra nie ukatrupić, być nie może, to wtedy rzeczony do norki wrócił. Dobrze Kłykacz wsłuchać się nie zdążył, a już pojękiwania usłyszał.
Dobra jego. Tutaj się jedynie dylemat zakradł, czy może szatki i kocyki, które niechybnie wokół nóg się kochankom plączą, podpalił jakowymś łuczywem z pełgającego ogniska, czy może... Tak, ten pomysł zdał się Kłykaczowi sprytnym i nie wymagającym ubrudzenia rąk. To pierwsze pewnikiem dlatego, że nad wyraz bystrym umysłem jednak chciwy awanturnik nie grzeszył.
Wpadł tedy w try miga do jaskini i zawołał głośno tak, by nawet sterczący w głębi jaskini Cwany zdołał go usłyszeć.
- Mam was niecnoty! Tak to mojej siostrze wierności dochowujesz, Schiele? A ty Cwanemu?