Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-01-2016, 16:36   #24
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację




“A gdy się skończy tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony. I wyjdzie, by omamić narody z czterech narożników ziemi, Goga i Magoga, by ich zgromadzić na bój, a liczba ich jak piasek morski. Wyszli oni na powierzchnię ziemi i otoczyli obóz świętych i miasto umiłowane; a zstąpił ogień od Boga z nieba i pochłonął ich. A diabła, który ich zwodzi, wrzucono do jeziora ognia i siarki, tam gdzie są Bestia i Fałszywy Prorok. I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków.”
AP 20. 7-10






SANDERS

Szło mu… dobrze. Może nie w całkowitym tego słowa znaczeniu, o czym dobitnie przypominały świeże rany, ale jednak sunął do przodu i ciągle żył. Poza tym znalazł ubranie, napełnił żołądek i pozostawał wolny, zdolny do szukania odpowiedzi we własnym zakresie.

Opatrzone prowizorycznie szramy z minuty na minutę piekły coraz mocniej, czuł też bijące od nich ciepło. Skóra wokół porwanego, zakrwawionego kitla prawie parzyła, zaś najlżejszy dotyk jej okolic owocował atakami wzmożonego bólu, przez który w pewnej chwili mężczyzna wypuścił ściskany kurczowo kawałek chirurgicznej stali. Podłużny przedmiot zatoczył w powietrzu pełno koło i nim upadł z cichym brzdękiem na podłogę, zdążył jeszcze złapać świetlny refleks, posyłając złośliwego zajączka prosto w przekrwione ślepia Sanders’a.

Pojebane to wszystko. Całkowicie i bez wyjątków miał dość szlajania się poniżej poziomu gruntu, dodatkowo w otoczeniu maszkar rodem z najgorszych koszmarów. Czym były? To pytanie raz po raz odbijało się od wewnętrznych ścian jego czaszki, zaś wymęczony umysł podsyłał korowód opcji.
Każdy, kto żył w Zasranych Stanach, słyszał o mutantach, sługach Molocha i samym Molochu - tu jednak w grę nie wchodziła ingerencja maszyn, a człowieka. Drugiego, pieprzonego worka z mięsem, który ubzdurał sobie zabawy w stwórcę. Efekty widział na własne oczy - zamknięte w szklanej trumnie, niezdolne do samodzielnego poruszania. Poczuł na własnej skórze, gdy z dziką zajadłością orały ją ostrymi jak brzytwy pazurami. Do tego reszta zamrożonych postanowiła wziąć i iść sobie w cholerę, zostawiając go samego na pastwę czających się w mroku niebezpieczeństw… ale może to i lepiej.
Od zawsze pracował sam, nie oglądając się na nikogo. Ufał sobie i na siebie liczył, inni mało go obchodzili. Tolerował ich, jeśli nie zawadzali i nie ściągali mu na głowę niebezpieczeństw, średnio zaś widział przemykanie w cieniu ze zbędnym balastem. Niewiele rzeczy przychodziło tak trudno, jak zaufanie. Samotność stała się jego sposobem na życie, może po prostu nie umiał już funkcjonować inaczej.

Raz po raz spoglądał na mapę, pokonując kolejne metry pustego korytarza. Minął podobną do biura halę i ruszył dalej, drogą prosto przed siebie. Grająca gdzieś w oddali muzyka cichła z każdym krokiem, zmieniając się finalnie w pomruk tuż na granicy rejestracji zmysłów. Szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy, aby przypadkiem nie natknąć się na coś, czego spotkać nie miał zamiaru. Syfu z piwnicy chociażby. Poprzednim razem miał niesłychanego farta, że uszedł z życiem. Wolał nie kusić ponownie losu i nie pchać się w sam środek zadymy, nieprzygotowany na ewentualne konsekwencje… a te były jedne. Śmierć.

Nikt normalny nie chce umierać - rzecz oczywista. Każdy wolał widzieć się raczej jako zwycięzcę danego konfliktu, nie stronę pokonaną. Tylu burdeli jeszcze nie odwiedził, wciąż pozostawało morze wódy do wypicia i ciężarówka prochów do wciągnięcia. Proste życie zawsze go pociągało - jasne, klarowne zasady, bez zbędnych machinacji i budowania intryg. Do religijnych zabobonów również nie pałał gorącą miłością. Ba! Tych nie znosił najmocniej.

Dlatego, gdy dookoła rozległ się zawodzący lament, skrzywił się odruchowo, doskakując do ściany i rozpłaszczając się w najciemniejszej plamie cienia.

- Święty Michale Archaniele, Książę i Wodzu zastępów anielskich, przybywaj na pomoc ludziom zagrożonym przez moce ciemności. - Głos należał do mężczyzny dość posuniętego w latach. Przeciągał zgłoski, jakby przed otworzeniem japy walnął sobie butelkę, czy dwie czegoś mocniejszego. Szybko wyrzucał z siebie słowa, w pospiechu. Nawet nie widząc go, Sanders wyczuwał w nich strach graniczący z czystą paniką. - Zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, odkupieni życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa, Jego Syna, a przez chrzest staliśmy się świątyniami Ducha Świętego.

Nie znał tej modlitwy, nie znał kolesia, który właśnie postanowił się z nim podzielić trzymanym pod kopułą szajsem. Dźwięki zdawały się dochodzić zewsząd, otaczały tropiciela niczym stado wron krążące nad padliną: zbliżały się i zbliżały, zataczając coraz mniejsze kręgi.

- Uproś nam siłę woli, byśmy tej godności w sobie strzegli, broniąc się przed złem. W Tobie, Święty Michale, Kościół ma swego Stróża i Patrona. - Słowa przybrały na sile, jakby wypowiadający je człowiek z każdą kolejną sylabą nabierał odwagi. - Ty prowadzisz zbawionych do niebieskiej szczęśliwości.

Serce Sandersa zgubiło kilka uderzeń, poczęło mu się kręcić w głowie. Oparł się mocniej o ścianę i przymknął oczy, lecz słabość nie mijała. Zimny dreszcz zatrząsł jego ciałem, na czoło wystąpiły krople potu.

- Błagaj Boga Pokoju, aby zniweczył władzę szatana, siewcy zamętu i nie dozwolił mu trzymać ludzi w niewoli ani szkodzić Kościołowi. - Czy mu się wydawało, czy słyszał w tle znaną z niższego pietra melodię? Te same, kryształowe dźwięki dziecięcej pozytywki, powtarzające w kółko ten sam motyw. Prostą melodię, pobudzającą wspomnienia do wędrówki w najdalsze ze wspomnień. Dom, rodzina… Miał ją chyba kiedyś, lecz widziane pod powiekami obrazy nie budziły miłych skojarzeń. Przeplatały je szkarłat i czerń, cuchnące smarem, pyłem i dawno zakrzepłą krwią. - Niech przez Ciebie Królowa Aniołów, Niewiasta obleczona w słońce, zetrze głowę szatana i osłania swoje ziemskie dzieci przed jego złowrogim wpływem.

Kolana odmówiły współpracy i wylądował z głuchym stęknięciem na posadzce. Wydawało mu się, że starzec krzyczy tuż nad jego uchem, a czyniony przez niego jazgot rozbija jaźń na tysiące szklanych okruchów.

- Święty Boże, Święty Mocny, Święty Nieśmiertelny - zmiłuj się nad nami i nad całym światem!

Nagły wybuch i mocne szarpniecie w okolicach pępka oderwały go od podłogi. Rozdarcie, podobne do wyrwanej w ziemi jamy, pojawiło się tuż za jego plecami, wylewając na korytarz nieprzebrane fale strachu, nienawiści i rozpaczy. Ciągnęło go z mocą, której nie potrafiłby się oprzeć żaden śmiertelnik. Nie walczył. Rozłożył tylko ręce i pozwolił wciągnąć się w spiralę szaleństwa, ciesząc się, że to już koniec. Czuł się zmęczony, tak potwornie zmęczony. Przejmująca samotność i pustka wypełniały całe jego serce, zmieniając je w twardy, oszalały ze smutku ochłap bijącego tylko z przyzwyczajenia mięsa. Wszyscy go opuszczali. Na zawsze pozostanie sam, wiedział o tym. Wszelkie tworzone przez niego relacje rozpadały się po pewnym czasie, ponownie zostawiając go na pastwę szaleństwa.
Pogardzany. Znienawidzony… i to dlaczego?

Od zawsze kierował się swoim własnym, wewnętrznym kodeksem, pozwalającym sklasyfikować i zhierarchizować potrzeby, cele. Dającym szansę przetrwać w tym ogarniętym wojenną pożogą świecie.
Radził sobie, co wzbudzało zawiść i zazdrość wśród nieprzystosowanych do życia, rozlazłych miernot, jakich pełno szwendało się po Pustkowiach.

Trwało to jedynie krótką chwilę, a gdy ponownie otworzył oczy znalazł się w miejscu, którego w żaden sposób nie mógł ogarnąć ludzki umysł. Kolory i kształty nieznane nigdzie indziej, wykraczające poza jego rozumowanie, przelewały się bezustannie. Zmieniały w ciągle coś nowego i coraz koszmarniejszego. Nie wiedział gdzie jest góra, a gdzie dół. Czy stoi, leży, siedzi...a może unosi się w szalejącej wichurze niczym drżący liść.

- Cieszę się, że dane jest mi w końcu pana poznać. - Kakofonia dźwięków przerodziła się w stanowczy, rzeczowy głos. Czyjeś silne dłonie pochwyciły go w objęcia. Zdziwiony otworzył jedno oko, by ujrzeć przed sobą głowę istoty o twarzy skrytej pod szerokim kapturem. Przemawiała do Sanders’a, lecz słyszał ją jakby z boku, z odległości zdecydowanie większej niż obecna. - Bez pańskiej pomocy nasz wspólny projekt nie miałby szans na powodzenie.

- Dziękuję, doktorze Fritzl. Obiekt DC03 zostanie dostarczony tam gdzie reszta. Myślę, że w tym wypadku badania możemy zacząć już jutro. Będę zobowiązany, jeśli dostanę wolną rękę. Konieczność przedzierania się przez procedury bezpieczeństwa jest nużąca i czasochłonna. - Inny głos, starczy i zmęczony, rozbrzmiał nad jego głową. Wnętrze kaptura rozjarzyło się, pojawił się w nim obraz szpitalnej sali i dwóch mężczyzn z perspektywy kogoś leżącego.

Tym kimś był on sam, pamiętał to! Ból wrzynających się w nadgarstki, szyję i kostki więzów zdawał się namacalny do tego stopnia, że syknął przez zaciśnięte zęby.

Starzec pochylał się tuż nad jego głową, drugi mężczyzna siedział za biurkiem.

- Święty Boże, Święty Mocny, Święty Nieśmiertelny – zmiłuj się nad nami i nad całym światem! - Oszalały wrzask uderzył niespodziewanie, otoczenie ponownie zawirowało. Blask zniknął, ciemność ponownie zagościła pod powiekami. Otworzył je z trudem, zamrugał kilkakrotnie. Śliskie płytki podziemnego korytarza były pierwszym co ujrzał. Cisza wwiercała się w uszy, chłód podłogi łagodził gorączkę trawiącą poranione ciało. Doszło do niego, że leży na ziemi zaraz obok ściany i tępo wpatruje przed siebie, zaś mętlik w głowie rozplątał się, dzięki czemu kolejny fragment układanki wskoczył na swoje miejsce.

Pamiętał już.

Skurwysyn który go tu zamknął nazywał się Fritzl.




ABIGAIL

WILLIAM

Jak ufać komuś, o kim nic się nie wie? Podobną sztukę dało się porównać do próby przekopania się przez wnętrze ziemi za pomocą czerstwej kromki chleba… a najlepiej czyjejś czaszki. Patrząc w oczy Burris’a, Abigail nie miała najmniejszych wątpliwości czyjego czerepu najemnik użyłby w tym celu najchętniej.

- Zobaczcie ją… - wycedził przez zaciśnięte zęby, mnąc odruchowo trzymany w dłoni świstek, na co reszta zebranych widocznie stężała, obdarzając blondynkę równie nieprzychylnym spojrzeniem. - Myśli że jest cwana...

- Czego się, komandir, spodziewał? - Rusek przytaknął, zabierając się za zbieranie swoich klamotów. Nie przeszkadzało mu to jednak nadal trzymać Lennox’a na muszce - Te laboratoryjne suki wszystkie jedna blyat. Bić się to nie umi, ni chuja w tym siły. Nu… zawsze kręcą, taka ich mać. - ostatnie dodał, patrząc z pretensją na nieprzytomną wciąż kobietę, zalegającą u jego stóp.

- Nieważne, kurwa. Współpracujemy, no nie? - warknął, a w kierunku jeńców poleciały trzy pary kajdanek. - Jesteśmy mili i nie wpierdalamy sobie kosy w plecy. Słuchamy szanujemy i tak dalej. No, to nie kozaczyć, do ciężkiego chuja. Będziecie kręcić i kombinować, odjebiemy was z marszu. Roger, bierzesz kolegę Posterunkowego. Dimitri, ogłuszyłeś dziwkę, to teraz ją targasz. Ciężka nie jest, twoje szczęście. Zgarniasz ostatniego, a ty… - tu zwrócił się do Ryan i zrobiwszy krok do przodu, znalazł się tuż obok. Bez zbędnych czułości chwycił ją za włosy na karku i szarpnięciem zmusił do zadarcia w górę głowy. - Ty, moja mądralińska i przebiegła suczko, pójdziesz ze mną. Ale kurwa jeszcze raz zobaczę że chcesz mnie wyrolować, skończy sie dzień dobroci dla zwierząt. Nie chcesz być miła, to i ja przestanę. Oddam cię chłopakom, każdemu po kolei. - przybliżył twarz do jej twarzy, przez co prawie zetknęli się nosami. Patrzył przy tym prosto w pełne lęku oczy dziewczyny i cedził dalej, wzmacniając chwyt na włosach.
- Zacznę ja, potem może Dimitri, bo coś nerwowy… a potem będziemy losować. Wiesz, paru nas tu jest i kto powiedział, że na jednym zapoznaniu przestaniemy? Skończymy to może rozum z dupy do głowy ci wróci. - prychnął na koniec i rozprostował palce, pozwalając blond głowie wrócić do poprzedniej pozycji.

Nim wyszli na korytarz, pojawiła się trójka poprzednio widzianych zwiadowców. Wymienili z dowódcą garść szybkich uwag, zezując z zaciekawieniem na skutą, obcą trójkę. Zaraz też dołączyli do obstawy i popychając gości przed sobą, poprowadzili ich znaną już drogą ku schodom. Popędzając ich zarówno słowem jak i szarpnięciami, poprowadzili na górę. To piętro było o wiele czystsze niż poprzednie. Owszem, gdzieniegdzie waliły się łuski karabinowe, ale panowało też więcej światła i porządku. Jasne płytki i ściany, działające bez zarzutów świetlówki - nie mieli czasu na podziwianie zmiany w dekoracji, ciągle pchani przed siebie.

Minęli przejście zasłane szklanymi drobinami z rozbitych szyb… William miał wrażenie, że ślady krwi dostrzegł jako pierwszy. Drobne, rubinowe kropelki - prawie niezauważalne dla ludzkiego oka. O dziwo nie zdobiły podłogi, lecz sufit. W bliskim sąsiedztwie dziury po kracie wentylacyjnej...




 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline