Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-01-2016, 19:34   #15
corax
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Post by sunellica, corax, Leoncoeur, -2-, Seachmall and Zell

Sol przywitała wszystkich pozostałych Kainitów krótkim skinieniem głowy, zaś Radclyffe’a i Szeryfa niewyraźnymi mruknięciami. Do gabinetu samego księcia weszła na samym końcu. Chciała mieć jak najwięcej czasu na ocenę i obserwację miłościwie tu panującego władcy. Zaczekała również z przedstawieniem się na sam koniec, dając pozostałym zgromadzonym szansę na wypowiedzenie się pierwszym. Póki co obserwowała całą grupę, spokojnie i nienachalnie taksując wzrokiem każdego z nich.
Z pozostałej czwórki mogła dostrzec jak gdyby dwóch mężczyzn się znało, gdy wymienili spojrzenia widząc się przy windzie, ale nie zamienili słowa i nie zachęcało do tego spojrzenie tego nieco bardziej eleganckiego z nich. Młody wampir nosił się szykownie jak z klanu Toreador, ale jego zastygła twarz sugerowała władcze, odpowiednie Ventrue walczenie z samym sobą. Powodów można było dociekać. Wydawał się niezbyt zainteresowany pozostałymi, chociaż przelotnie zerknął na każde w wybranych momentach gdy myślał, że nie patrzą. Po napotkaniu wzroku Soledad w windzie przeniósł spojrzenie na drzwi windy.
Również przy wejściu do gabinetu nastąpił impas, gdy mężczyzna niemo zamierzał przepuścić, przynajmniej obie kobiety, przodem, mierząc się niemo wzrokiem z nieznajomą mu wampirzycą. Wymiana spojrzeń w windzie z nieznanym jej Kainitą, jego nienaganny strój, ostentacja w braku zainteresowania sprawiły, że Soledad uśmiechnęła się minimalnie rozpoznając współklanowca. Z chwilą kiedy zdała sobie z tego sprawę, uśmieszek zniknął a jej spojrzenie nabrało znudzonego wyrazu. Cała zabawa w ustępowanie miejsca spowodowała lekki karambol, ale wampirzyca była zdeterminowana do dopięcia swego i zajęcia ostatniej pozycji.
Alice nic sobie nie robił z “przepuszczania się na siłę”, wprawdzie z grzeczności co prawda wstrzymał się przed wejściem do gabinetu księcia starając się przepuścić kobiety... Widząc jednak pewne oznaki rezygnacji z przywilejów płci pieknej, wszedł do środka już bez zbędnych ceregieli za jegomościem wyglądającym dość twardo, oraz uroczą kobietą swym wyglądem kreującą mimowolne skojarzenia z orientem. Wyglądał na lekko zdenerwowanego co maskował ciekawym rozglądaniem się po pomieszczeniu, nie wyłączając samego księcia, ale bez nachalnego gapienia się na władce Portsmouth.
Niezależnie czy reszta zamierzała wejść nie zwracając uwagi na dwójkę, czy z podobnych przyczyn dołożyć się do zamieszania, minęła cicha chwila nim Ian odezwał się do Soledad.
- Nie może pani oczekiwać od gentlemana, że przejdzie przez drzwi przed damą. - mimo uprzejmych słów ze starannie dobranego ich zbioru, jego ton był trzymany w wyważony sposób na wodzy, świadcząc, jak bardzo nie chce wejść do gabinetu przed nimi… ale ustąpienie miejsca jest jedynię kurtuazją, której nie chce odpuścić.
Sol przez chwilkę rozpatrywała swoje opcje po czym z czarującym uśmiechem stwierdziła przysuwając się bliżej do gentlemana i bezczelnie wsuwając dłoń pod jego ramię:
-Jest pan pewien, że chce mi mówić co mogę a czego nie mogę? - po czym zdecydowanym krokiem wymusiła na towarzyszu wspólny krok w kierunku wejścia.
Ian nie opierał się ruchowi - nie spodziewał się go w ogóle, i wydawał się nieco zaskoczony, ale jego oczy szybko zogniskowały się na kobiecie.
- Jest pani tylko spoza miasta, czy spoza kraju…?
Soledad przyłożyła palec do ust i wzrokiem wskazała Ianowi księcia. Odsunęła się od wampira i stanęła w niejakiej odległości, pozornie nie zwracając na niego uwagi. Szykowny nieznajomy zdawał się pojąć aluzję, przenosząc spojrzenie na władcę nocnego Portsmouth i wracając do swojej pozornej obojętności sprzed sekund.
Alice stał z boku w jednym ręku trzymając jakiś pakunek, a drugą dłonią poprawiając biały kwiat przypięty do klapy smokingu. Na słowa księcia uśmiechnął się niepewnie i jakby odruchowo chciał coś rzec, oddać przywitanie i podziękowac za zaproszenie jednak potoczył miast tego dyskretnym spojrzeniem po pozostałych wyglądając godniejszych od siebie.
- No przedstaw się chociaż, durniu - szepnął Deryl
- Pst! - Alice uciszył ojca tonem nie pozostawiającym pola do dyskusji.
Ruiz zmierzyła wampira lekkim spojrzeniem. Całą sobą powstrzymywała się od zabrania głosu jako pierwsza, od wyrażenia swego szacunku i podziękowań Księciu domeny. W duchu powtarzała sobie “jesteś Gangrelem, jesteś Gangrelem”. To ją nieco ostudziło. Zwróciła spojrzenie na Szeryfa obserwując jego zachowanie i postawę. Najważniejsze było przekonanie Księcia, pozostałymi…. zajmie się później.
Mohini dumna niczym paw… a zarazem ciekawska jak papużka, chłonęła każdy szczegół otoczenia, pomijając wszelkie humanoidy panoszące się wokoło. Brak zainteresowania innymi wampirami, wynikał z przykrych doświadczeń z przeszłości. Ravnoska wolała zdystansować się, wiedząc, że jej klan, w świecie Kainitów, kojarzony jest z czymś nieprzyjemnym, jak np. z karaluchami. Nikt ich nie lubi.
Zaaferowana kunsztem wystroju budynku, nie zauważyła przepychanki przed drzwiami. Kobieta nie robiąc sobie nic z tutejszego savoir vivre, przepląsała do pokoju.
- Namaśkaaar! - zapiała od progu, składając dłonie jak do modlitwy i lekko się kłaniając mężczyźnie w fotelu. Każdy jej ruch budził przyjemne, ciche dzwonienie biżuterii. Na wymalowanej buźce, szybciutko pojawił się wielki i szczery uśmiech, kogoś, kto cieszy się ze spotkania ze starym znajomym. - Wspaniale dziękuję za zaproszenie… na tą uroczystość… jaką jest Nowy Rok? - zbita lekko z tropu, ściągnęła krwisto czerwone usta w dzióbek, dumając przez chwilę. W zasadzie nie zastanawiała się nad tym co niby miała powiedzieć tutejszemu księciuniowi. W dodatku zaczynał zawodzić ją angielski, choć nie słyszała by popełniała błędy, podświadomie czuła, że formułki i słówka wylatują jej podstępnie z pamięci. Cmoknęła niezadowolona, kręcąc głową. Widząc wolne krzesło, rozsiadła się niczym dystyngowana matrona o aparycji dziewczyny, która niedawno wkroczyła w dorosłe życie.
- I ja dziękuję za zaproszenie Panie - odezwał się Alice z ulgą, że nie musiał witać się z księciem jako pierwszy. Choć zdradzał lekkie oznaki zdenerwowania to nie było go znać w ani głosie ani w tonie.
- Miałem wielką nadzieję na to spotkanie - dodał podchodząc powoli do biurka i kładąc na nim swój pakunek. - Uznałem, że w dobrym tonie będzie prezent. Wybacz Panie, nie bylo za dużo czasu… - dodał wyjaśniająco usuwając się za krzesło na którym przysiadła lekko śniada kobieta.
Mohini zmrużyła nieznacznie oczy, gdy mężczyzna stanął za jej plecami. Nic jednak nie powiedziała. Dumnym gestem poprawiła na ramieniu pofałdowany koniec sari, przy okazji kątem oka spoglądając jakby za siebie. Cóż… pozostało jej się usmiechać i czekać na przemówienie księcia.
A więc to jest śmietanka Kainitów tego miasta? Pomyslał Brook widząc zbiorowisko. Skomentowałby, że kolor odpowiedni do tytułu, ale zauważył kilka ciekawych odcieni wśród gości. Spokojnie usiadł na jednym z foteli i skinął głową księciu - Miło poznać wasza.. wysokość? - kulturę okazać trzeba, nawet jeżeli ten gryzipiórek nie zasługuje na to.

Książę Portsmouth spojrzał po zgromadzonych wzrokiem, który nie dawał wskazówek, co do intencji patrzącego, a na dłużej zatrzymał się na dwóch osobach, które miały problem z wejściem - na Soledad oraz Ianie. Terrence wyglądał na całkowicie spokojnego, jednak spokój mógł być także cechą okrutnika. Wciąż stojącej trójce wskazał gestem fotele, a sam odsunął się kawałek i stanął bliżej fotela przeznaczonego dla siebie. Cokolwiek myślał o zgromadzonych i ich zachowaniu pozostało jego tajemnicą.
- Nie mieliśmy jeszcze przyjemności spotkać się wcześniej, co odczuwam jako szkodę. - odezwał się Seymour - Jednak teraz, skoro nadarza się taka okazja, to najlepszy moment na wypełnienie swych spraw, aby nie obarczać już nowego roku taką materią. - stwierdził obserwując uważnie zachowanie swoich gości - Lepiej mieć z głowy pewne kwestie.
Po tych słowach spojrzał na Soledad i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Nieprawdaż, droga pani?
Soledad na gest księcia nie mogła odmówić zajęcia miejsca. Wybrała pierwszy z brzegu fotel by nie przyciągać już więcej uwagi do siebie. Zanim usiadła skinęła księciu krótko głową w uprzejmym ukłonie:
- Rozpoczęcie Nowego Roku z czystą kartą to rzeczywiście powszechne marzenie, książę. - zgodziła się odpowiadając wyważonym i uprzejmym tonem. Usiadła w końcu, zakładając ze spokojnym wdziękiem nogę na nogę.
- Powszechne marzenia mają coś w sobie. - odparł Książę spokojnie - My natomiast zebraliśmy się, aby przynajmniej przybliżyć się do realizacji takowego marzenia. - spojrzał po wszystkich - Muszę przeprosić, że zaproszenia dotarły do państwa tak późno i mam nadzieję, że nie popsułem zbytnio planów. Ubolewam jednak, że nie są mi znane państwa dokładne personalia, co uniemożliwiło mi wystosowania odpowiednich zaproszeń. - przeniósł spojrzenie na Mohini - Takie niedopatrzenie. To krępujące, prawda? - dodał, nie określając jednak czyje jest to niedopatrzenie. - Ubolewam nad tym i mam nadzieję, że uratują państwo mnie od tej niewiedzy. Może pani będzie taka miła? - skierował pytanie do Mohini.
- Ooo-ho ho… - zaśmiała się teatralnie wampirzyca, przysłaniając usta wierzchem dłoni, maskując w ten sposób niechciane uczucie, które w niej wezbrało.
- Mój własny cień nie zdążył mnie odnaleźć prędzej od twego posłańca. - wytknęła trochę obcesowo, niczym wiekowa kumoszka dopiero co obleczonej w piórka pannie. Niemniej, nie było w jej zachowaniu ani krzty arogancji, wręcz przeciwnie, przyjemny uśmiech oraz żywa gestykulacja dłońmi przy każdym wypowiedzianym słowie, dawały świadectwo przyjazności i otwartości. Tak rzadkiej w ‚dzisiejszym’ świecie.
- Nazywam się Mohini Patel. - kiwnęła, nieznacznie lecz dumnie, głową, wprawiając kolczyki w wesołe pobrzękiwanie i bujanie. - Mo-Hi-Ni - śpiewnie przesylabizowała swoje imię, patrząc, z czułością i zatroskaniem, na księcia, jakby się martwiąc, że mężczyzna nie poradzi sobie z wymową. Machnęła nawet zachęcająco ręką by ten powtórzył po niej ale nie dała mu nawet chwili gdy znów zaczęła pytlować, a im szybciej mówiła, tym bardziej wypowiadane słowa wydawały się miękkie, pełne ć i ś, niczym dzwonienie setek malutkich dzwoneczków.
- Obi bogowie, zwłaścia Lakszmi, bili ci dalej przychilni a do twej rodziny przibyło jak najwięćej sinów, którzi z ochotą będą praćować na twie śławne imię! - jakby ‚dzwonienia’ było mało, Mohi zamachała dłońmi budząc bransoletki do życia i zalewając siedzących jedną, wielką falą radosnego świergotu.
Książę cierpliwie wysłuchał Mohini, nie wydając się w żaden sposób zirytowany uciążliwym dzwonieniem biżuterii… a przynajmniej tego nie okazywał.
- Jakaż to część Rodziny może się panią poszczycić? - zapytał, chociaż możliwie tylko dla samej formalności, jednak pytanie zostało zadane.
„Ara… wygadany to on nie jest.” Mohini przekręciła głowę niczym ciekawskie zwierzątko i przez chwilę wpatrywała się w księcia, intensywnie nad czymś myśląc, a przynajmniej tak mogło się zdawać osobom postronnym. „Za spokojny… zdecydowanie za spokojny…” wampirzyca ściągnęła usta w dzióbek, w geście niezadowolenia „Owija w bawełnę, ale jednak wali prosto z mostu… w dodatku te jego dwulicowe słówka… aćća~ będzie cięęężko…”. Zrezygnowana, rozsiadła się wygodniej w fotelu, przerywając milczenie.
- Rodzina? - zapytała samą siebie, a może kogoś z pokoju - Ach tak, tak. Szczęście w nieszczęściu Rodzinę mam najbardziej rozrywkową ze wszystkich. - uśmiechnęła się wesoło - Ale biada tym, którzy będą świadkami spotkania dwóch Ravnosów. - kończąc zdanie wyszczerzyła ząbki, przypominając przez chwilę dumnego z siebie, małego urwiska.
- Niewątpliwie. Co jednak było głównym czynnikiem decydującym w wyborze miasta? Portsmouth to w końcu nie Londyn, niestety.
- Jak wiatr zawieje, tak zasieje… - odparła dwuznacznie wampirzyca, opanowując swój azjatycki akcent. - Oficjalnie jednak przyjmijmy, że podobają mi się wasze pobliskie kasyna. - zachichotała radośnie.
- Dziękuję za pozbawienie mnie zupełnej niewiedzy o pani. - powiedział łagodnie do Mohini, po czym przeniósł wzrok na Soledad i zapytał... a raczej wyraził chęć wysłuchania jej zeznań - A czy pani byłaby równie miła i zapełniła lukę w mojej wiedzy o pani osobie?
Soledad skinęła głową i w przeciwieństwie do Mohini stwierdziła krótko:
- Artemis Royo z klanu Bestii z Delaware, książę. Do Portsmouth zostałam przysłana na szkolenie do Samuela Wadema. - uśmiechnęła się kącikiem ust - W ramach rewanżu za przyjęcie mnie do tutejszej społeczności mogę pomóc w kwestiach związanych z bezpieczeństwem i programowaniem. - Soledad mimo, że ćwiczyła tyle razy tę regułkę, wciąż nie była do końca pewna reakcji księcia. Ale cóż, alea iacta est. Przypatrywała się księciu ze spokojem, narzuconym sobie i wyćwiczonym przez lata prawniczej praktyki.
Szeryf spojrzał uważniej na Soledad, wyraźnie ją oceniając. Książę natomiast uśmiechnął się i odrzekł:
- Zapewne więc znajdzie pani wspólny język z obecnym tu pani współklanowcem Kelseyem Arkwrightem.
Sol nie zmieniła pozycji w jakiej siedziała, poddając się taksującemu spojrzeniu Szeryfa z podobnym, wystudiowanym, chłodnym spokojem. Z lekkim uśmiechem skinęła głową zarówno księciu jak i Arkwrightowi bez słowa. Tego ostatniego również obrzuciła spojrzeniem. Nie padło żadno pytanie, nie widziała zatem potrzeby dodatkowej wypowiedzi ze swej strony.
- Za przyzwoleniem, Książę, tylko jedno pytanie. - odezwał się Arkwright, patrząc jednak na Soledad, jedynie lekko zerknąwszy na Terrence'a, aby dojrzeć skinienie głowy - Który to z naszych jest twoim Stwórcą? - zapytał kierując pytanie do Soledad.
Wampirzyca była przygotowana na takie pytanie: - James Farrell - Sol podała nazwisko przyjaciela, na wypadek, gdyby Arkwright zechciał sprawdzać powiązania między całą trójką, a Delaware ustalali właśnie z Jamesem. Domyślała się, że to nie ostatnia jej rozmowa z Szeryfem.
Arkwright uśmiechnął się, jednak ten uśmiech wydawał się bardziej drapieżny niźli przyjacielski, chociaż można było się zastanawiać czy właśnie nie miał być przyjazny, a jego właściciel po prostu inaczej nie potrafił.
Książę natomiast przeniósł spojrzenie na Alice'a i skinął mu głową.
- Dziękuję za prezent. - powiedział, po czym rozpakował pakunek, który Alice położył na jego biurku. Oczom wszystkich ukazało się kuliste akwarium, w którym pływała złota rybka. Terrence uśmiechnął się na ten widok, po czym dodał - Prezent zaiste ciekawy. Będzie dobrym dodatkiem do mojego gabinetu. - odparł szczerze Książę - Dziękuję jeszcze raz, drogi panie.
- Alice. Alice McGee. - Odpowiedział wampir przesuwając się lekko zza Mohini na plan pierwszy, skłonił się przy tym teatralnie.
- Rad jestem z tego Panie Terrence. Taka rybka może tylko bezwolnie czekać co z nią zrobią. Może mieć pecha i spuszczą ją w toalecie, a może mieć farta i ktoś się nią zaopiekuje, a wtedy jej suzeren może czasem wypowiedzieć życzenie. Rybki tego typu mają to do siebie, że nijak im odmówić. Spełniają. - Malkavian brnął w szaloną i zawoalowana analogię.
W tym czasie Radclyffe, który ostatnie chwile stał przy niewielkim barku wyciągnął w niego kryształową karafkę ze znajdującym się w nim, o słodyczy, pięknym, czerwonym płynem, którego raczej żaden zgromadzonych nie pomyliłby z niczym innym, jak z Vitae. Nie skierował się jednak najpierw ku Księciu lecz ku Soledad i Mohini oferując napełnienie stojących przy nich kieliszków zaś później powtórzył to w odniesieniu do panów, a na końcu napełnił kieliszek Księcia.
Książę wysłuchał cierpliwie Malkavianina zanim sam zabrał głos.
- Cóż jednak skłoniło pana do zawitania w progi Portsmouth?
Sol moczyła ledwo co usta w kielichu, czyniąc to jedynie z czystej kurtuazji. Nie chciała odmawiać poczęstunku u księcia. Zamiast pić, udawała że pozostałe rozmowy zajmują ją zbyt bardzo by mogła w pełni rozkoszować się vitae. Czuła ulgę, że jej kolejka minęła. Mężczyzna ze złotą rybką przynajmniej chwilowo odwrócił od niej uwagę.
- Ucieczka - warknął Deryl.
- Ktoś taki jak pan, Mr Terrence z pewnością wie co działo się niedawno w Glasgow. - Alice dałby ojcu kuksańca, ale walenie samego siebie w żebra nie wydawało się właściwe, jedynie na twarzy odmalował się chwilowy grymas irytacji.
- Zbyt wiernie służyłem mojemu księciu by mieć złudzenia kto będzie następny po tym co go spotkało - dodał. - Szczególnie, że mam pod opieką dwójkę dzieci… Powiedzmy, że Portsmouth to był pierwszy dostępny rejs z lotniska, a gdy już tu przybyłem... Cóż, nie lubię zmieniać miejsc pobytu bez planu i potrzeby.
Alice na razie nie upijał vitae z kielicha
- Ma pan w zamyśle dłuższy pobyt w Portsmouth? - zapytał Terrence przyglądając się Malkavianinowi.
Mohini, choć nieźle się kryła, strzygła czujnie uszami, odnotowując wszystkie szczególiki i niuanse, odbywanych rozmów. Czuła się jak w kasynie, przy stole do pokera, z kartami w dłoni. Zaczynała się pozytywnie nakręcać, instynktownie próbując odgadnąć co kto kryje pod przybraną maską spokoju i oficjalności.
W roztargnieniu, sięgnęła więc po kieliszek, przez chwilę upajając się słodkim zapachem, po czym upijając dwa drobne łyczki czerwonego trunku. O bogowie… była prawie w raju, do pełni szczęścia brakowało tylko kilkutysięcznej sumki do wygrania.
- Jeżeli uzyskam na to zgodę, to owszem Mr Terrence. - Odpowiedział Alice. - Spodobało mi się to miasto, jestem gotów w pełni poddać się jego władzy zwierzchniej. Aczkolwiek nie jestem sam. Wierność za opiekę - tak to działa od wieków, ale prosiłbym, aby przyzwolono mi opiekować się tymi jacy mej opieki potrzebują, w sposób jaki uznałem za najstosowniejszy do ich ochrony - to mówiąc uniósł lekko puchar upijając łyk vitae, samym gestem wciąż brnąc w skomplikowane analogie. - Uzyskałem na to zezwolenie mego uprzedniego seniora - dodał.
- Rozumiem. - odparł Książę - Zgoda jest udzielona, na tak długo, jak nie jest to mowa o dwójce Spokrewnionych.
- Dziękuję książę.
- Ostatnie pytanie, żeby formalności stało się zadość - jaka jest pana przynależność klanowa?
- Malkav mym przodkiem Panie.
Książę skinął głową, po czym przeniósł spojrzenie na Brooka i zapytał:
- Jakie jest pana miano i powody przybycia do mojej domeny?
Brook spokojnie sączył krew kiedy książę się do niego zwrócił.
- Brook i jeżeli można na tym to zostawmy, przynależę do Brujah, powód przybycia… powiedzmy, że ja i mój ojciec potrzebujemy trochę czasu w separacji.
- Czy ma pan zamiar pozostać tutaj dłużej?
- Ojciec powiedział, że odbuduje mi mieszkanie do czerwca, ja mam do sierpnia aby znaleźć mu nowe Ferrari z 59 więc, sądzę, że przynajmniej do maja.
Książę skinął głową i przeniósł wzrok na pozostałego, jeszcze nie przepytanego Iana.
- Jaka jest pańska godność oraz, oczywiście, co skłoniło pana do przyjazdu akurat do Portsmouth?
Usadowiony już na krześle z dłońmi przed sobą i idealną fasadą spokoju momentalnie przekierował puste spojrzenie na Księcia.
- Jeśli to nie nietakt, panie Seymour, pozwoli pan że wobec okoliczności przedstawię się ogółowi. - półodwrócił się do pozostałych wampirów, Alice’a i Mohini po raz pierwszy zaszczyczając spostrzeżeniem ich.
- Ian Stilwell.
I tyle im powiedziawszy, choć uprzejmym tonem, z powrotem zwrócił się wyłącznie ku ich gospodarzowi.
- Przybywam z Londynu, przekierowany na moją prośbę przez konstablarat. Byłbym niezmiernie zobowiązany, zwłaszcza wobec służbowych obligacji związanych z przybyciem, za umożliwienie mojej skromnej osobie na przebywanie w waszej domenie, Książę.
- Rozumiem, ale żeby uzupełnić wszystkie luki dotyczące pańskiej osoby zapytam jeszcze: jaka jest pana przynależność Klanowa? - zapytał Seymour.
Stilwell rozsiadł się wygodniej w krześle na którym zawiesił elegancki płaszcz i uśmiechnął się nieco nie patrząc w żadną konkretną stronę.
- Naturalnie, jak nietrudno spostrzec przynależę do klanu T… - urwał, i mimo że pół sekundy temu wyglądał na całkowicie rozluźnionego przeniósł nieufne spojrzenie prosto na Księcia mrużąc oczy, jak gdyby dostrzegł coś czego nie widział wcześniej.

Trwało to dobrych kilkanaście sekund po czym znowu dawny przedstawiciel London Metropolitan Police przybrał wyraz twarzy jak gdyby powiedział “w porządku”. Nie bez rezygnacji.
- Nie mam pojęcia. - powiedział po prostu.
Alice słysząc to zakrztusił się lekko vitae.
Książę przypatrywał się Ianowi ze spokojem, jednak jakieś napięcie wisiało w powietrzu. Zapytał tylko:
- Nie ma pan pojęcia, panie Stilwell?
Ian zmrużył oczy.
- Okoliczności... - na chwilę wzrok mężczyzny, choć skierowany na Księcia, sięgał jedynie pustki - ...nie sprzyjały zapoznaniu z mym stwórcą. Nie przeszkodziło mi to poznać tradycji Camarilli w dostatecznym stopniu by bez incydentów egzystować w londyńskiej społeczności.
- Okoliczności… - zamyślił się Książę - Jakie to okoliczności mogły przeszkodzić w czymś tak istotnym?
- Ahem… - jego rozmówca nerwowo się uśmiechnął, zerkając na pozostałą zaproszoną czwórkę wampirów - Jeżeli nie byłoby to nietaktem… czy mógłbym podzielić się tym na, eee… osobności? - zapytał z cieniem nadziei policjant.
Terrence Seymour spojrzał uważnie na nerwowego przesłuchiwanego, jakby rozważał swe następne kroki… a może raczej rozważał na ile może być okrutny w swoim działaniu. W końcu jednak uśmiechnął się, co gdyby nie sytuacja, możnaby było uznać za przyjazny gest i odrzekł:
- Nie będzie wielkim nietaktem wobec mnie, chociaż nie wiem jak podejdą do tego inni, tutaj zgromadzeni.
Powoli, ze zrezygnowanym wzrokiem, opierając łokieć na oparciu, Ian mrugnął raz przyswając oddanie prywatności Caitiffa - jego prywatności - pozostałym wampirom, już nie towarzyszom niedoli, po czym nie patrząc na nich obrócił ku nim twarz mierząc każde pustym wzrokiem w oczekiwaniu.
Royo spojrzała na Iana, a potem na księcia.
- To Twoja dziedzina książę. My jesteśmy tu gośćmi. - wzruszyła lekko ramionami z obojętną miną. W duchu jednak cieszyła się, że imć parias odwrócił skutecznie uwagę od niej.
- Przyzwyczaiłem się, że niektórzy są wobec mnie “nietaktowni” - pokiwał głową Alice. - Nic na to nie poradzę.
Mohini zapatrzona w księcia jak w upierdliwą krzyżówkę z pierwszej chwili nie spostrzegła, że ktoś z boku czegoś od niej chciał. Wprawdzie, słuchała uważnie, o czym każdy z zebranych mówił, ale… nie byli tak interesujący jak Pan tej mieściny.
- Ehm… cio? - zaćwierkała w końcu, wychylając się w fotelu i spoglądając na pozostałych, niczym skołowana papużka - Róbcie jak chcecie… - machnęła ręką, ponownie się opierając. Dla niej formalności mogłyby się skończyć tuż po przedstawieniu swojego imienia i tak nie ma co liczyć na bliższe stosunki ze zgromadzonymi tutaj umarłymi.
- Heh, Caitiff… urocze. - Brujah rozparł się na krześle - Twoja wola Książę, nie czuję się urażony obecnością kundla, ale ciekawi mnie niezmiernie cóż to za sytuacja sprawiła, że rodzic go porzucił u podnóża kościoła. Jednak nie będę wykorzystywał twego autorytetu, aby zdobyć tą wiedzę.
Książę wrócił spojrzeniem do Iana, a później znowu skupił uwagę na reszcie młodszych wampirów, żeby skinąć głową i powiedzieć:
- Nie będę więc państwa dłużej zatrzymywał, prócz pana Stilwella, oczywiście. - końcówkę zdania wypowiedział dość lekko - W końcu Nowy Rok niedługo. Pan Radclyffe będzie przewodnikiem do pomieszczenia, w którym ten rok powitamy. Sam dołączę później do państwa, jako że musimy przeprowadzić rozmowę z Ianem Stilwellem. Lepiej wejść w nowy rok, jak mówiliśmy, bez balastu niedopełnionych spraw. - to powiedziawszy skłonił lekko głowę swoim gościom.
 

Ostatnio edytowane przez corax : 23-01-2016 o 19:38.
corax jest offline