Sam już dawno przestała ogarniać kuwetę, w której się znalazła. Podobne konflikty, strzelaniny i konieczność kooperacji z drugim człowiekiem definitywnie nie należały do jej ulubionych metod spędzania czasu. Było zbyt jasno, zbyt dynamicznie i irytująco, jak na jej gust. Zbyt niebezpiecznie. Jakże żałowała, że nie poszła po rozum do głowy i nie zaczęła symulować choroby gdy miała jeszcze czas. Zostałaby w pociągu, zagrzebana między masą złomu i maszyn - statycznych i cichych, jeśli tylko człowiek sobie tego życzył.
- Niech cię szlag, Morrison. - Mruczała pod nosem, wieszając kolejnego psa na zbyt gadatliwym szturmowcu. Cholerny mądrala z karabinem i przeszkoleniem bojowym. Przyzwyczajony do bitki cwaniaczek, taka jego mać. W owym konkretnym momencie, całe zło świata Ortegi dostało twarz oraz miano, pozwalając spersonifikować obiekt klątw i złorzeczenia.
Zawsze coś...
Banda jełopów z którymi wymieniali ołowiane argumenty w każdej chwili mogła przecież trafić antyspołeczną monterkę, kończąc jej żywot w miejscu, w jakim aktualnie się chowała. Co mogła zrobić? Złożyć zażalenie? Ciekawe, kurwa, komu... i kogo by ono obchodziło.
- Niech cię szlag, Morrison! -Jęknęła rozpaczliwie, słysząc wypowiedziany przez niego rozkaz. Nie znała się na taktykach, negocjacjach i walce. Wiedziała jedno - pieprzony gaduła zarządzał całą tą farsą nie bez kozery. Musiał wiedzieć co robi. Sam bardzo, ale to bardzo chciała w to wierzyć.
Miała serdecznie dość przedłużającej się, patowej sytuacji. Gadający Cosmo nie poprawiał jej samopoczucia. Jego paplanina rozdzierała myśli między chęcią zostania na suchej dupie, a obowiązkiem wypełnienia rozkazu. W warsztacie mogła sobie pozwolić na marudzenie, kłótnie i rozsiewanie wrodzonego pesymizmu, stając okoniem do wszystkiego, co się kobiecie nie podobało. Tu jednak miała zasrany obowiązek słuchać dowódcy i nie lecieć na samowolkę.
- Niech cię szlag, Andrew... - wycedziła przez zaciśnięte zęby, niczego nie pragnąc bardziej, jak udusić chwasta gołymi rękami.
Wzięła głęboki oddech, wyzwała się od idiotek i psychicznych zjebów, odchrząknęła i zamknąwszy oczy, wydarła się do ukrytych za winklem przeciwników.
-Skoro się nie strzelają w środku, a jeden od nas wylazł i woła o medyka, znaczy się dogadali, no nie? - schowała klamkę za pasek. Poprawiła czarną torbę z medycznym szpejem, zwisającą smętnie z jej ramienia. Pomyśleć, że mogła teraz grzebać w jakimś silniku... - Człowiek nie bojler, długo bez naprawy nie pociągnie. Ogarnę wszystkich, bez wyjątków. Wychodzę... ale jak mnie zastrzelicie, będziecie się sami łatać i to taśmą klejącą, na okrętkę. Wasz wybór! - dorzuciła standardowo zrzędliwym tonem i powoli, z pustymi dłońmi na widoku podniosła się z kolan.
- Nie cię szlag...
Jeśli to przeżyje, osobiście zamorduje przynajmniej jedną osobę.