Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-01-2016, 17:41   #25
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
W co też mnie wkręcono?...
Jeszcze mniej rozumiał niż wcześniej z tego, co tu się dzieje i jeszcze mniej spodobała mu się cała sytuacja. Pewnie naszprycowali go jakimś porządnym chemicznym gównem z opóźnionym zapłonem. Albo wdało się zakażenie od tych mutasów i dlatego mu odpierdala. Niemniej chuj Fritzl musiał pójść na razie w odstawkę, ale jeśli go spotka, to przyrzekł sobie, że ten zjeb będzie marzył o zrobieniu mu z jego dupska przysłowiowej jesieni średniowiecza przy tym, co zostanie mu zafundowane. Sanders mimo niedogodności podniósł z podłogi kawał żelastwa, które mu służyło za broń i zamierzał udać się dalej. Kiedy usłyszał szmer dochodzący z korytarza, uświadomił sobie, że nie ma czasu na długie namysły.
Wtem - szmer uciszał się. Na podstawie nasłuchu doszedł do tego, że potencjalny pościg skierował się do pomieszczeń socjalnych, tam gdzie grała muzyka. Niby nie musiał się teraz martwić tamtymi trepami, ale nie znaczyło to, że dalsza droga była pozbawiona kłód.
Mężczyzna postanowił wejść do pomieszczenia oznaczonego popularnie jako kanciapa. Bliższe drzwi były zamknięte, lecz drugie nie, więc Sanders wślizgnął się do - jak się wkrótce okazało - swoistego legendarnego Sezamu. Co prawda hajsu tam nie znalazł, ale po kiego chuja był komu teraz hajs - prędko zarekwirował plecak, rękawiczki, buty, porządny oksydowany wojskowy nóż, gazową zapalniczkę, fajki, a nawet lekarstwa - nie tylko na jego chorobę, ale też takie na inne. W Sandersie chyba obudziły się żydowskie korzenie, bo jak żyd chciwie zabrał wszystkie lekarstwa, również na te choroby, na które facet nie cierpiał. Jeśli w Zjebanych Stanach było miejsce, które można było nazwać Edenem albo Rajem, to Sanders najwyraźniej właśnie do niego trafił.
W jego ręce wpadła też butelka wódki, złoty krzyż, złote obrączki, kawałek plastiku na smyczy… Andreas Kor-kurwa, dlaczego zagraniczni musieli mieć nazwiska, na których można było język sobie zwichnąć. Korghenberg…chuj z nim. Ciul powędrował do plecaka. Ręka Sandersa natknęła się też na wysokiej jakości świerszczyk (żałował tylko, że był w zbyt popierdolonej sytuacji, by mógł się zagłębić w lekturę), a także latarka i dwie zapasowe baterie. Na wszelki wypadek tropiciel przetrzepał buty, w razie jakby jakaś mała popierdoła zrobiła sobie wcześniej dom z obuwia. Szczęśliwie żaden matoł nie śmiał zagnieździć się w jego butach ani żadne mutactwo się w nich nie zalęgło. Wkrótce zwiadowca wyposażył się o wiele lepiej niż wcześniej. Jeszcze tylko na szybko odkaził rany, jakie nabył z potyczce z czarnołuskimi pokrakami - w czym pomogła apteczka, którą znalazł w pomieszczeniu. Jej zawartość również została zrabowana przez Sandersa. Woda utleniona poszła w ruch, nowe bandaże zastąpiły stare, zaś te stare wylądowały w jednej kieszeni wewnątrz plecaka. Kiedy facet sprzątnął pomieszczenie z przydatniejszych rzeczy, pozostały tylko zepsute okruchy jedzenia, naczynia oraz meble i Biblia. Nawet kurtka się nie uchowała przed rabunkiem.
Wyposażył się w latarkę oraz nóż (nożyce schował do plecaka) i ruszył naprzód, na spotkanie - z nieznanym, ale śmierdzącym jak znajome gadziny. Cały czas miał wrażenie, że coś go obserwuje - zaczynało to go denerwować.

Nie przeszedł dziesieciu metrów, gdy snop latarki wydobył z ciemności kałużę… na samym środku korytarza. Sporych rozmiarów plama gapiła się na niego z uprzejmym zainteresowaniem, błyskając okiem odbitego na powierzchni, syntetycznego światła. Poruszało się razem z ręką tropiciela, zaopatrzoną w, jak narazie, najskuteczniejszy środek oświetlania nieoświetlonego. Mógł spokojnie ja wyminąć i iśc dalej w stronę pomieszczenia ochrony - jak dumnie głosił napis na lekko wypłowiałej mapie. Dla bezpieczeńśtwa omiótł najbliższą okolicę kałuży, chcąc upewnić się, że jego nowa znajoma nie ma koleżanek poukrywanych w najmniej spodziewanych obszarach. Ściany i sufit byłby suche, reszta podłogi tak samo.. i tylko ślady niewielkich, jakby dzieciecych stópek niknęły w ciemności… tam gdzie zmierzał i on.
Odpierdalało mu. Czy aż tak, żeby mieć wrażenie, że kałuża szczyn gapi się na niego? Musiał iść dalej, znaleźć sposób na jak najszybsze opuszczenie tego przybytku chuj wie czego. Postanowił przejrzeć na szybko pokój ochroniarski - ciekawe, czy i kogo tam znajdzie?
Stopa za stopą, powoli i ostrożnie sunął wyznaczoną trasą, wymijając mokre elementy posadzki. Razem z ruchem światła po obu jego stronach to pojawiały się, to znikały metalowe prostokąty drzwi. Pociagnął za klamkę jedne, drugie, piate… i nic. Zamknięte na głucho. Gdy po prawo mignął mu czarny, wklęsły zarys wywarzonego skrzydła, zajrzał tam ciekawie i zaraz humor mu się spierdolił jeszcze mocniej. Ruina, rudera… masa szklanych okruchów na ziemi, trochę porozbijanych mebli i kabli powyrywanych ze ścian. Nie oszczędzono nawet żarówce, dyndającej pewno niegdyś u sufitu. Wszystko co kiedyś tam było zostało w pośpiechu wyniesione, zaś elementy nie nadajace się do transporetu zniszczono, zostawiając burdel na kółkach gorszy niż u pojebów z Detroit.
Pocieszające było to, że za demolkę najwyraźniej odpowiadali ludzie - tu i tam dostrzegał ślady wojskowych butów, odbite w zalegajacym na podłodze syfie. Wśród nich przewijała się i masa innego obuwia - istna orgia tropów. Widać czystkę robiono nie dość, że w pośpiechu, to jeszcze przy użyciu wszelkich dostępnych środków, zarówno sprzętowych, jak i ludzkich.
Wiedząc, że nic ciekawego tutaj pewnie nie znajdzie, Sanders opuścił pokój zamykając go tak jak poprzednio. Nie sprawdzał wcześniejszych pomieszczeń i przez krótką chwilę po głowie plątała mu się myśl, by zajrzeć do najbliższego pomieszczenia, znajdującego się po jego lewej stronie - znajdującego się najbliżej półkolistego korytarza; sam nie wiedział czemu.
Natknął się na pokój bliźniaczo podobny, jak ten który przepatrywał przed chwilą - zniszczone, stare laboratorium. Już miał wycofać się z uwagą na korytarz, gdy skacząca po ścianach latarka wydobyła z ciemności błysk. Wpierw jeden, potem drugi. Tropiciel drgnął, zamrugał i wróciwszy latarką te kilkadziesiat centymetrów wstecz, raz jeszcze wyłowił z ciemności dziwny kształt.
W pierwszej chwili wziął go za kupkę szmat, może nawet zniszczonych ubrań pokroju tego, co sam nosił teraz na plecach… lecz kupka śmieci drgała nieznacznie, a z plataniny kłaków i materiału, patrzyły na niego bystro dwa ciemne ślepia. Ludzkie, skryte między podniesionymi jak do obrony ramionami, pełne strachu, bólu i szaleństwa.
Dziecko… to chyba było dziecko, może pięcioletnie, o ile Sanders ogarniał jak powinno wygladać w podobnym wieku.
O ile nie wyciągnął noża w jego kierunku, to nie wycofał latarki. Nasłuchiwał, czy ktoś tu nie idzie. Na wszelki wypadek zamknął za sobą drzwi. Pierwsze co przyszło mu do głowy, to po jaką cholerę tu wszedł. Po drugie po kiego chuja tu wszedł. Po trzecie co do kurwy nędzy ten dzieciak robił w tym popierdolonym miejscu? Na nim też jakiś cwel bawił się w pana boga czy co?
- Siedź cicho, bo inaczej będę cię musiał zabić - odparł bez gródek Sanders, przy okazji drugą dłonią formując gest, który mógł oznaczać strzał w pukawki. Prosto w łeb, co więcej - bardzo prawdopodobny, rzeczywisty cel prosto w łeb. - Co ty tutaj robisz, skąd się tu wziąłeś? - zadał pytanie mieszance szmat i futra, starając się to zrobić już mniej surowym głosem.
W odpowiedzi dzieciak jeszcze mocniej skulił się w sobie i objął rękami. Cały czas jednak nie spuszczał wzroku z Sandersa, choć mrużył oczy, porażone jasnym blaskiem. Wydawał sie zbyt przerażony, aby sklecić sensnowie odpowiedź na ciag pytań, jakimi został zasypany. Po niemożliwie długiej chwili uniósł jedna, drżącą dłoń i wskazał nią podłogę, a może chodziło mu o niższe poziomy kompleksu? Ciemnowłosy opuścił latarkę, by jej światło nie raziło dzieciaka prosto w oczy.
- Przyszedłeś z dołu?
Kiwnięcie głową potwierdziło domysły tropiciela.
Sanders zrobił parę kroków w stronę dziecka. Drugą rękę opuścił, zaś latarką starał się nie świecić prosto mu w oczy. Nawet przykucnął przy malcu, żeby ten mógł cokolwiek powiedzieć.
- Co tam robiłeś na dole? - spytał dzieciaka, samemu się zastanawiając, czy młody nie leżał w jednej z luksusowych trumienek do pierdolenia obiektów badawczych.
Z bliska wreszcie zidentyfikował płeć smarka, upewniajac się, że to chłopiec. Dostrzegł jak umorusane usta poruszają się, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk, za to para drobnych rączek chwyciła go niepewnie za nogawkę, zaciskajac na niej kurczowo palce, aby przypadkiem duży człowiek nie postanowił odejść. Przerażenie i dziwny smutek były wyraźne w spojrzeniu załzawionych oczu. Strach, graniczący z jawnym obłedem, lecz i… nadzieja?
Wtem Sanders pożałował, że wszedł do tego pomieszczenia. Jeszcze będzie musiał robić za niańkę. Za jakie kurwa skarby? Czemu będzie mu dawał jakąkolwiek nadzieję, skoro sam w nią wątpił? W myślach westchnął. Miał świadka. Mógł mu wbić nóż w klatkę, aby pozbyć się ciężaru. By oszczędzić mu reszty życia, by nie został poszarpany przez łuskowate pokraki albo wykorzystany przez tamtych cweli. Mógł też go zostawić, malec był przecież tak przerażony, że nic by o nim nie powiedział. Nie widział w nim tym bardziej żadnego towarzysza - od zawsze pracował sam, a dziecko nie umiało przecież się bić ani nie posiadało żadnych umiejętności, które by mu pomogły się stąd wydostać. Jednak zrodziła się w nim pewna myśl - jeśli zabije dzieciaka, może zostawić znak po sobie, że tu był. I dzieciak jednak umiał się chować.
A może to była ta pieprzona litość? Jak on kurwa teraz siebie znienawidził za ten krok.
Najwyżej dzieciaka wyrzuci na pożarcie gadom czy coś.
Westchnął i orzekł:
- Ja tu nie zostaję młody, albo ze mną idziesz i starasz się mi nie robić problemów, albo tu siedzisz cicho i nikomu nic o mnie nie mówisz - postawił ultimatum. Nie żeby był jakimś mistrzem dyplomacji - chuj, nigdy nie był ani mistrzem dyplomacji, ani kurwiszonem z Apallachów, żeby pogrywać w misterne zagrania. - A jak pójdziesz ze mną, to nie obiecuję ci bezpiecznej drogi - postawił drugi warunek i czekał na decyzję małego.
Potargana głowką zakołysała się intensywnie w przód i w tył, zgadzając się na jego plan. Wydawało mu się, czy dostrzegł nawet cień uśmiechu? Nikły co prawda i ulotny jak dym ze zdmuchniętej świecy, ale kurwa dałby sobie rękę uchlastać, że właśnie tak było. Po widocznej chwili wahania smark odczepił prawą dłoń od dresowych spodni i wyciągnął ją w kierunku sandersowej łapy - tej ściskającej latarkę. Mężczyzna poczuł chłód przyjemnie kontrastujący z własną gorączką, albo wkurwieniem tak wielkim, że dosłownie gotowało mu krew w żyłach.
- Wstawaj - Sanders zdołał wygarnąć z siebie jeszcze jakąś tam nikłą cząstkę człowieczeństwa, żeby pomóc mu wstać. Nie zrobił tego najłagodniej, ale w tej sytuacji nie miało to znaczenia. Nie zamierzał wmawiać dzieciakowi, że świat jest tęczowy, a nie w barwach krwi, gówna, ołowiu i stali. Tak samo nie zamierzał mu robić fałszywych nadziei. Tak samo jak nie wiedział do końca, czemu stwierdził, że pomoże dzieciakowi. - Idziemy stąd.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline