Dupa, nie niedźwiedź!
To była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowach tych osób, które miały okazję wyjść przed namiot i zobaczyć to, co czaiło się w ciemnościach.
Światło rzuconej pałeczki świetlnej oraz latarek ukazało COŚ. Jakieś zwierzę, nieznanego im gatunku, ze świecącymi jak piekielne latarnie ślepiami, z rogatą czaszką, nieco przypominającą czaszkę użytą, jako talizman. Poza tym nie miało pyska, lecz nagą kość, zakończoną szczęką z zębiskami, niczym dłuta. Stwór wyglądał jak przerośnięty człowiek w masce – półnagi, okryty jakimiś trudnymi do zidentyfikowania szmatami – ale w jego zachowaniu trudno było dopatrzyć się czegokolwiek ludzkiego. Pochylony nad śpiworem rozrywał go, rycząc dziko, na drobne kawałki. Łapskami, które kończyły długie, mordercze szpony.
COŚ.
Wszyscy wybiegli z namiotów. Ci którzy wybrali główne wyjścia – Connor, Mikołaj, Frank - mieli okazję zobaczyć stwora. Przyglądali mu się tylko przez ułamek sekundy – tej groteskowej pokrace rozdzierającej na kawałki śpiwór w dzikim zapamiętaniu. I to oni pierwsi zorientowali się, że potwór ma towarzysza. Gdzieś, pośród drzew, w ciemnościach nocy wrzeszczał z bólu Mount, a jego wrzaskom towarzyszyły ryki i przyprawiający o mdłości, wilgotny, śliski odgłos rozrywanego ciała i chlustającej krwi.
Światło latarki Franka zatrzymało się na rogatym stworze, który w tym momencie przerwał niszczenie śpiwora i uniósł kościaną czaszkę, wpatrując się gorejącymi ślepiami prosto w trzymającego latarkę człowieka.
I wtedy potężny blask – światło wystrzelonej racy – trafił rogatą kreaturę, a kiedy flara wystrzelona przez Bobby’ego rozbłysła niczym mała gwiazda – bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask i … rozwiała się, niczym … niczym dym. Bear mógł tylko stanąć z rozdziawioną buzią, ja zresztą inne osoby, które – chociaż niezbyt wyraźnie przez nagły rozbłysk flary – widziały to, co stało się z kreaturą.
Arisa i Angelique zamarły, zapomniały o tym, ze mają biec w ciemność, do kajaków. Zobaczyły Bruce’a, który stał z tyłu namiotu – najwyraźniej wyciął sobie w nim przejście – i wypatrywał ich rozglądając się dziko wokół. Szybko się znaleźli. Zwrócili uwagę krzykami.
Aaron i John wyszli ze swoich namiotów najpóźniej, ze wszystkich. Potężny John rozglądał się z pasem w jednej ręce i latarką w drugiej za zagrożeniem i nawet fakt, ze jest w samych bokserkach, nie odbierał mu waleczności. Tylko, nie miał przed kim się opędzać. Nie miał przed kim bronić. Nie miał z kim bić.
Z gęstwiny krzaków, w której znikł Mount rozległ się cichy, bolesny, przeciągły jęk. A potem nagłe ni to skowyt, ni to skrzek, ni to wrzask, który paraliżował wolę, studził zapał, by pobiec z pomocą, by poświecić latarką w mrok, pomiędzy drzewa.
I nagle wrzask ucichł. I pozostał tylko cichy jęk dochodzący do nich z krzaków. Jęk poranionego człowieka.
Księżyc przebił się przez ciężkie chmury i drzewa wypełniając przestrzeń czarnego lasu srebrzystą koroną światła.
Gdzieś, spomiędzy drzew znów usłyszeli dziwne poświstywania, szepty, klekotania. Jak wcześniej, gdy zasypiali w namiotach.
Wizgi. Szelesty. Szurania. Dochodzące z ciemności. Spomiędzy drzew.
Niepokojące. Złowrogie. Nienaturalne.
Szszszszsz….sssss….
Klek-klik-klak. Klik-klek-klak
Wiiii-wiiuuu-wiiiuuu
Trzask. Trzaaaask. Trach.
Ssą …. Tutaj…. Sssssmmmaczne…..
Nassszzeeeeee….
Sssssąąą…. Tuuuuuuu…..
Ostatni dźwięk blisko, jak dęcie w szyjkę butelki wydobywające się wprost z zawieszonego na pobliskiej gałęzi
łapacza snów.