Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-02-2016, 20:56   #50
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ognisko. Ognisko wydawało się być dobrym pomysłem.

Ogień dawał pocieszenie. Dawał ochronę przed drapieżnikami jeszcze w czasach, kiedy praprzodkowie homo sapiens tulili się do siebie w ciemnych jaskiniach.

Cholerny żar nie chciał się jednak rozpalić! Na szczęście znali się na survivalu, umieli go rozdmuchać, w kłębach dymu szczypiącego w ozy i wdzierającego się w płuca, aż polana i gałęzie wcześniej przywleczone przez Johna i franka. Niestety, wtedy tylko oni dwaj poszli zbierać opał i nadających się na pochodnie gałęzi było tyle, że ledwie starczyło na obdzielenie nimi co drugiej osoby. Wtedy jednak drewno na opał nie wydawało się aż tak ważne. Teraz… teraz było.

W tym samym czasie Aron znalazł to, czego szukał w namiocie, jednak telefon milczał. Nie było cholernego zasięgu! Nie było nawet jednej kreski!
Jęki Mounta ucichły gdzieś w połowie ich walki o ogień. Ucichły również szepty i wiatr. W ogóle zrobiło się tak cicho, że nawet szum rzeki wydawał się być przytłumiony. Jakby ktoś napchał każdemu z nich waty do uszu.
Uzbrojeni w łuczywa, oświetlając sobie drogę otwartym ogniem ruszyli w ciemny las. Trzymali się blisko siebie, zbici w jedną gromadę, gotowi bronić się kijami, kamieniami, nożami, rakietnicą i wszelkimi ostrymi narzędziami, jakie udało się im zabrać na wyprawę. Przynajmniej tyle.

Cichy jęk, który usłyszeli, stał się dla nich drogowskazem. Pokazał kierunek. Niedaleko rozbitych namiotów, w lesie, w niewielkim wykrocie leżał Mount. W świetle niesionych pochodni widzieli, ze nie jest dobrze. Nawet bardzo źle.
Muont leżał cały we krwi. Klatkę piersiową miał poszarpaną, pociętą, z koszuli, w której spał i mięsa pod nią zostały tylko strzępy. Jedna ręka … jednej ręki nie było. Lewej. Zamiast niej pozostał jedynie paskudny, poharatany kikut, z którego wystawała obleśnie biała kość. Prawa noga też była pogruchotana, połamana w kilku miejscach, w dwóch chyba nawet złamanie było otwarte.

Ale Mount żył jeszcze. Oddychał ciężko, spazmatycznie, łapiąc się życia kurczowo. Rozszerzone z szoku oczy wpatrywały się w przestrzeń wokół nie widząc niczego. Nawet uczestników spływu, którzy przyszyli mu na pomoc.

Connor przykucnął przy rannym, ocenił rozmiar obrażeń. Kazał innym przyświecać, kiedy on zajął się opatrywaniem. Powstrzymać upływ krwi. To jedyne, co teraz mógł zrobić. Przy okazji był w stanie ocenić, że rany były ewidentnie zadane szponami i kłami. Niechybnie przez niedźwiedzia lub to coś, co widział przed namiotem. Szaleństwo.

- Musimy go przenieść. Zabrać bliżej namiotów – zdecydował, upewniwszy się, że rodzaj obrażeń pozwala na transport. – potrzebuje więcej światła. Poza tym to, co go zaatakowało, może wrócić.

Po chwili roztrzęsiona dziewiątka była już przy ognisku. Zapas opału nie starczy na dłużej niż kwadrans, może dwa. I tylko pod warunkiem, że będą oszczędzali. Ktoś musiał nazbierać drewna, jeżeli chcieli podtrzymywać ogień dłużej. Na szczęście nie trzeba było wchodzić w las za daleko, wystarczyło tylko kilka kroków. Ale tam, w ciemnościach, pośród drzew, coś czyhało. Coś, co niemal na strzępy rozdarło ich przewodnika. I śpiwór Bruce’a.

Łapacze snów wirowały na wietrze. Mount leżał cicho. Connor zaciskał, bandażował, lateksowe rękawiczki, które miał na rękach ociekały świeżą krwią. Jej zapach roznosił się w powietrzu. Drażnił nosy. U co wrażliwszych powodował chwilową słabość. U co bardziej zorientowanych, niepokój. Jeśli mieli do czynienia z drapieżnikiem, to krew… krew przyciągnąć go mogła. Bear wiedział najlepiej dlatego niepokojenie rozglądał się po lesie. Wodził wzrokiem, zresztą podobnie jak reszta, pomiędzy drzewami.

Łapacze snów stukały cichutko. Coś w lesie szeleściło. I nagle to zobaczyli.
Ciemność, niczym mgła, pomiędzy drzewami, gęstniała, zwijała się, niczym dym z ogniska. A w niej coś się poruszyło. Zaczął formować się kształt, gdzieś tam, na granicy pola widzenia, pośród ciemności. Gęstniał, formował się, kształtował, aż w końcu przerażeni ludzie wyraźnie ujrzeli, jak z dymu i ciemności ukształtowała się bestia, którą Bear przepłoszył rakietnicą.
Rogaty stwór, który zdawał się być zrodzony z samej tylko ciemności.

 
Armiel jest offline