Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2016, 21:11   #12
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Noc powoli się kończyła. Przyjęcie już się zakończyło. Goście się rozchodzili… księżyc nadal okrywał upiornym bladym blaskiem gród Kraka.


A w ciemnościach jego uliczek grasowały blade sylwetki. Córy i synowie Kaina polowali na naiwnych głupców, którzy wierzyli że cień królewskiej katedry i dźwięk ich dzwonów chroni ich przed nadnaturalnymi niebezpieczeństwami.


Głupcy. Nie wiedzieli, że jednym z cichych fundatorów owych dzwonów był jeden z najbardziej wpływowych Spokrewnionych w Krakowie. Choć zakończyła się już cała imprezka, Jan Szafraniec wracał do swej siedziby wiedząc, że będzie miał tej nocy kolejnych gości. Nie przeszkadzało mu to, zawsze wolał negocjacje w cztery niż towarzyskie gierki na wystawnych przyjęciach Małgorzaty czy Wita Stwosza.
Bawiło więc go urządzanie przyjęć będących wręcz pokutną ich wersją.


W swym “gabinecie” w podziemiach swej rezydencji umiejscowionej tuż przy uczelni otworzył butelkę krwistoczerwonego płynu i nalał do kielicha. Dla przybywających do niego gości pewną niespodzianką był fakt, że w kielichu owym nie było krwi, a najprawdziwsze wino. Rozkoszując się jego aromatem i wspominając dawne proste czasy, stary Tremere czekał na spodziewanych gości. Tych oczekiwanych. I tych mniej spodziewanych.


- Prostaczki. Jedna myśli że może mi rzucać wyzwanie i pragnie odebrać moją własność. Druga.. sądzi, że tremerska opieka może ochronić ją przede mną. I jej sekrety. Doprawdy... - zaśmiała się sarkastycznie Małgorzata siadając wygodnie w drewnianym fotelu. Można było sądzić, że po tym co przeszła na przyjęciu powinna być wściekła lub oburzona. A była rozbawiona.- … każda z nich myśli, że na ubitej ziemi dałaby mi radę. Każda z nich ma mnie za wydelikaconą panienkę. Nie uważasz, że ich rojenia są zabawne?-
Milos odpowiedział, zdając sobie sprawę, że jego zdanie i słowa i tak nie mają znaczenia.
Ostatecznie Małgorzata nie była zainteresowana jego opinią. Był dla niej lustrem od którego odbijały się jej słowa.
Spojrzała ze smutkiem na Milosa.- Z przykrością będę musiała cię wypuścić mój luby. Pamiętaj jednak że jesteś moim drogim dzieckiem. Moim skarbem. I pozwalam ci wyruszyć tylko dlatego byś miał na oku obie suki Szafrańca, zarówno Sarnai jak i Martę. Bacz na ich spiski względem mnie. Pamiętaj kto cię kocha najbardziej… nie zapomnij Milosu jak wiele dla mnie znaczysz. A i… tego krzyżowca, też pilnuj. Wydaje się być głupszy od Stwosza, ale nie należy go lekceważyć.
Uśmiechnęła sie smutno.. czy to była gra, czy prawdziwe uczucie. Tego Milos nie wiedział, ale wyglądała jakby naprawdę mierziło ją to ich rozstanie.- Będę tęsknił Milosu, więc nie zapominaj pisać do mnie o wszystkim, a żebyś o mnie nie zapomniał.
Rozerwała nadgarstek kłami i broczącą krwią dłoń nadstawiła nad kielich.


- Przyjmij ten ostatni dar najukochańsze z moich dzieci.- wyjaśniła cicho.


Kościół Opieki św. Józefa w Krakowie, przy klasztorze karmelitanek był miejscem do którego Matka Agnieszka przybyła po przyjęciu wraz z Zofią z Ulm. Zakonnica lubiła zaglądać często. Miała wtedy zawsze w spojrzeniu i strach i tęsknotę. Jakie doświadczenia sprawiły że wampirzyca przywdziewała zakonne szaty podając się za matkę przełożoną karmelitanek? Miała wszak posłuch wśród wampirzej koterii Krakowa. Miała posłuch, ale rzadko kiedy odzywała się wtrącając w sprawy Spokrewnionych. Chyba że związane to było z Pariasami i innymi porzuconymi przy narodzinach dziećmi nocy. Ku niechęci większości klanowych wampirów, którzy traktowali takich Kainitach w kategorii pasożytów do ubicia. Życie wszak, nawet tu w Krakowie bywało ciężkie, a przetrzebiona wojnami i zarazami Trzoda mogła mieć problemy z utrzymaniem tak dużej liczby Spokrewnionych zamieszkujących Kraków. Matka Agnieszka mogła być dla nich obroną… o ile zdołali o niej posłyszeć i dotrzeć do klasztoru zanim dopadnie je ktoś inny.


Tego się nie spodziewała. Była łowczynią mroku. Zabójczynią. Istotą potężniejszą od ludzi. Nie spodziewała się, że zamiast zabije sama będzie musiała walczyć.


Obnażyła kły zapędzona w kozi róg, poważnie ranna, zaskoczona i wściekła. Na Gniewku z Bogdańca ani jej kły, ani jej poza nie robiła wrażenia. Była kolejnym szkodnikiem przybyłym z Zachodu.
- Jak cię zwą dziewko? Skąd pochodzisz? Co tu robisz? Kto cię przysłał?- zaczął mówić.
-Ty pse ptáky, přijde bliž a kousat vám ty oděné lieves, že voláte hlavy. Mysliš, že se bojim zastrčené Kiecana dřiv, než skutečné tvrdé chlapy!- zaskrzeczała wściekle przyparta do muru przez dwójkę wampirów i trójkę kuszników.
- Praga pozdrawia…- mruknął Gniewko nie rozpoznając słów, ale rozpoznając język. Obrócił głowę ku towarzyszącemu mu Jaksie. - Będziesz czynił honory?
To nie była wyjątkowa noc w Krakowie. Od kilku lat przez zachodnią granicę przemykały się wampiry, w większości takie jak ona. Młode, butne, niedawno przemienione i ledwo zaznajomione z prawami Maskarady. Koterie księstw Rzeszy Niemieckiej testowały tak siłę i stanowczość Spokrewnionych Królestwa Polskiego wysyłając swe młode na wschód.


Następnej nocy…
Polana w lesie pod Krakowem nie była zbyt często odwiedzana przez śmiertelników już od wielu lat. Kiedyś w dawnych czasach stał tu chram poświęcony pogańskim bożkom. Nie zostało po nim nic, poza pamięcią pielęgnowaną przez niektórych Spokrewnionych. Niełatwo było tu trafić, mimo że drogi dojazdowe do tego miejsca były wygodne. Miejscowi przesądnie unikali nawet wspominania o tym miejscu, gdyż powszechnie wierzono, że licho porwie każdego kto spróbuje zagłębić się tu podążając leśnym duktem. Miejscowy gangrel pilnował, by ów przesąd zawsze pozostawał świeży w pamięci okolicznych mieszkańców.
I właśnie tu… na tej polanie zbierały się siły wyprawy.
Pierwsi wraz z przewodnikiem przybyli zamiejscowi. Czarna powóz zaprzężony w cztery kare konie przewoził Giacomo i Lecroixa, oraz kilka pacholąt. A przed nim kroczyły dwie dziesiątki i za nim kroczyły dwie dziesiątki rycerstwa noszącego już dość archaiczne w owych czasach pełne zbroje płytowe. Ciężkie i wypolerowane pancerze pokrywały ich od stóp do głów. Ciężkie płytowe kropierze okrywały ich wierzchowce. Ciężkie dwuręczne miecze i ciężkie kusze przytroczone były do ich siodeł. Pióropusze zdobiły ich hełmy, a miecze zwisały z ich pasów.
Nie było w tym lesie takiej parady od wieków, lecz… ci rycerze jakby z czasów arturiańskich wyrwani, nie byli tylko strojnisiami. Każdy ich ruch był pełen stanowczości i siły.
Koenitz jadący przodem z satysfakcją stwierdził, iż na miejscu spotkanie zjawił się jako pierwszy. Mógł więc witać przybyłych później towarzyszy podróży i być może broni, jako gospodarz.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 25-02-2016 o 11:50. Powód: poprawki
abishai jest offline