Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-03-2016, 17:29   #18
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Dała księciu czas, by się rozgościł we własnym domu, choć sama warowała w sąsiednim zaułku od ponad godziny. Kiedy ją wpuszczono, w pomieszczeniu prócz wiercącego w nozdrzach zapachu kurzu i ciepłej woni świec unosił się nachalny i ciężki aromat węgrzyna. Jedno z rozlicznych dziwactw Szafrańca… Owszem, w tym kraju, gdzie każdy pragnął ci polać czegoś mocniejszego z byle okazji i bez okazji i zobaczyć, jak trunek znika w twym gardle, umiejętność przechadzania się z pełnym pucharem i niewypuszczania go z rąk przez całą noc była cenną umiejętnością dla wampira Camarilli. Ale żeby praktykować ją za zamkniętymi drzwiami własnego domu, w towarzystwie jeno innych Spokrewnionych? To było zbędnością i marnacją, i chyba trzeba było być księciem, aby to czynić.

Marta zapadła się bez słowa w drewniane krzesło naprzeciwko Szafrańca i spod przerzuconej przez przedramię szuby wydobyła puchar. Własny. Znaczy, książęcy, ale ukradziony już i jej, i tak pusty, jak kielich Szafrańca był pełen. Postawiła go ze stukiem na biurku po swojej stronie.
– Myślałam o tym, coś rzekł o mym ojcu – zaczęła nagle. – Wiem, żeś łgał. Ale coś z racji w tym kłamstwie było. Zanim ci o tym… I zanim powiesz mi, czemu… winnam jechać na prywatne łowy na vohzdy tego opętanego lunatyka… Rzeknij mi, Janie Szafrańcu: zali ty sądził prawdziwie, że ja… tę zdzirę w karminach… pod twoim dachem… przy tobie… tym? – dokończyła płasko i równie cicho jak zaczęła, wskazując wzrokiem puchar na stole.

– Łgał? Moje droga… nie potrzebuję kłamstw. To broń słabych. Silni widzą więcej i patrzą dalej. Czas twego ojca przeminie. Powróz na niego już szykują. – Wzruszył ramionami Jan Szafraniec.– Czas ostentacyjności i udawania bogów przemija dla naszego rodzaju. Mądrzy dostosowują się do zmieniającego się świata. Głupcy… są wycinani jak stare drzewa zawadzające innym. – Nalał wina do jej kielicha, dodając. – Może tak… może nie… Kobiece namiętności i humory są mi znane, mimo że celibat za życia nosiłem niczym płaszcz. Krewkie kobiety… a do takich ty się zaliczasz moja droga, zbyt często pozwalają swym emocjom rządzić ich decyzjami.
Ujęła kielich i przybliżyła nozdrza do jego krawędzi. Nijak nie znajdywała w tym przyjemności... chociaż, jakby to najpierw w kogo wlać...?
– Być może. Pozwalają. Nie dziś. Nie pod twoim dachem. Nie przy tobie i nie tym – zastukała paznokciami w pozłacaną miedź. – Kto wie, czy w ogóle ja? Taki szczegół. Wiek temu wyprawiłeś jej syna po relikwiarz, zrabowany przez Krzyżaków z Włocławka. Złote puzdro. Na wierzchu krzyż z rubinów. W środku grzechoczące stare gnaty. Przywiózł ci?

Sto lat temu o to samo pytałam, aleś nie rzekł nic. Wiek minął, nieważne to już, Janie Szafrańcu. Możesz gadać.

– Przywiózł – potwierdził książę, uśmiechając się kwaśno i... delektując zapachem trunku, bo wlewać to nie wlewał go w siebie. – Rubiny były ważne… Te klejnoty oszlifował nie byle kto, lecz sam Dżabir Ibn Hajjan. W ich fasetkach ukrył swe tajemnice.

Rubiny. Fasetki. Tajemnice...

– Przynajmniej tyle – mruknęła. – Pewnie rad by był. Honorowy Ventrue, dotrzymał słowa danego księciu. Gdyby o tym pamiętał. Przyjrzyj się tym rubinom raz jeszcze, Janie Szafrańcu. Bo owe fasetki mogą być nie do końca takie, jak trzeba.
– Małgorzata uważa że to kostki były ważne. Pewnie je trzyma jako amulet przeciw mnie i śmieje się w duchu, wierząc iż dotąd nie zauważyłem kości kurczaka w miejsce relikwii. – Uśmiechnął się ironicznie Jan. – Dobrze jest nie wyprowadzać wrogów z błędu, w który sami wpadają.

Rubiny, kurwa. Fasetki. Cudzoziemskie tajemnice. Dworska wojenka księcia z wojewodziną. Kości kurczaka... Daj mi siłę, Ojcze. Albowiem nie zdzierżę i spalę to miasto do gołej ziemi.

– Tak. – Uniosła kielich do policzka. – Za postronnych, co najbardziej oberwali w tej wojnie. Jakoś zawsze postronni obrywają najbardziej. Czyli… za mnie. Jaka jest szansa, że jego olśni w połowie drogi do Smoleńska i przypomną mu się wszystkie świństwa, jakie mu zrobiłam, hm?

A książę łyknął dwuznaczność gładko jak kormoran rybę w locie. Może wiedział, może nie wiedział, a na pewno ta historia sprzed wieku nawet skrawkiem mu serca nie tykała. Rozgadał się za to, aż miło się zrobiło, myślałby kto, że on z Martą takie kamraty serdeczne. O pamięci i świństwach pogaworzył znad krawędzi kielicha. O zagrożeniach. Drewnianych kołkach i bardzo długim szafocie na mazowieckich piaskach. Mieczach i tym, co miecze słuchać lubią. O Małgorzacie nawet, choć Marta ani nie naciskała, ani nie prosiła. Łowcach papieża. Sabacie i Camarilli i tych, którym próżno i tu, i tu druhów i wsparcia szukać. I choć części domyślała się lub przeczuwała przez skórę zimny dreszcz, przeświadczenie zbliżającego się ataku, przyjmowała wszystkie ochłapy spadające z książęcego stołu z delikatną uprzejmością dobrze wytresowanego ogara.

Warto jest mieć sprzymierzeńców. Choćby i chwilowych. Choćby i takich, co głową nie zaryzykują nigdy, ale na uboczu szepną słowo, kiedy szepnąć trzeba będzie. Choćby i za cenę świadomości, że nie dla niej samej to wszystko przecież. Na wszystko pada rogaty cień i nawet książę Krakowa nie jest wolny od jego wpływu, w ciszy swego gabinetu nad szklanicą węgrzyna rozmyślając, że może da się wpłynąć na ojca poprzez jego córkę, więc córkę tę trzeba chronić.

– On… jest, kim jest – mówi Marta księciu szczerze, niech sobie książę zważy w sercu tę prawdę. –A bardzo źle, gdy wyglądasz za barykadę i widzisz, że twój wróg taki sam jest jako i ty. Lub różni się bardzo niewiele. To źle wpływa na wojnę i chęć walki. Złota myśl, ha, co?
–Bo ja wiem. Ludzi to jakoś nie powstrzymuje przed podrzynaniem sobie nawzajem gardeł. W zasadzie nawet wizja mąk piekielnych tego nie czyni… – uśmiechnął się trochę smętnie Jan i zerknął na rozmówczynię. – Podeślę ci przez Sarnai wieści… jeśli jakieś zdobędę.
– Mam nadzieję, że tak się dowiem. A nie w karczmie zasłyszę – szepnęła. – Bo już wiedzieć będą wszyscy. Jeśli cokolwiek o nim wiem, to to, co zrobi, gdy wszystkie inne drogi się zamkną. Już nieważne kto, Janie Szafrańcu. Ale ktoś musi go wtedy zatrzymać.
– To prawda – stwierdził Jan skinięciem głowy. – Dlatego musisz ty zbierać siły i sojuszników… i jeśli trzeba, klejnoty.

Janie Szafrańcu. Ziemia moja nie rodziła górników, jubilerów ani handlarzy. Z mojej ziemi powyrastali jeno łupieżcy. Nie będę zbierać. Ukradnę lub wyrwę siłą.

Przez ulicę przeszła z wzrokiem wbitym w niesiony w dłoni puchar, nie roniąc ani kropli także i wtedy, gdy przeskakiwała przez rynsztok, dla równowagi balansując drugą ręką, w której dzierzyła rulon pergaminów.
– Masz. – Podała pełny kielich Popielskiemu. – Straciłam z dwa cabany złota. Bezcenne rubiny. I klejnot wart więcej niż całe to zasrane miasto. Masz i pij za mnie. Jeszcze na to mnie stać, byś jak książę się stołował.
Szlachcic wyłuskał delikatnie kielich z jej zaciśniętych kurczowo palców.
– Ale, Martuś... wszystko to tej jednej nocy przerżnęłaś? – upewnił się.
– Jednej nocy. Sto lat temu – burknęła, obejrzawszy się wcześniej, czy na pustej ulicy nie pojawił się kto, co się snuje jak mara jaka po nocy zamiast bogobojnie w łożu spać. – I sto lat też straciłam.
– E, to już pobojowisko trawą zarosło.
– Nie zarosło.
Nachylił się ku niej, sporo od niej wyższy.
– Ale stoimy?
Potwierdziła skinięciem głowy.
– To za to wypiję!
Wlał w siebie arcydrogi węgrzyn jak podły sikacz, przełknął głośno i z błogim uśmiechem już chciał prasnąć kielichem o ścianę kamienicy, kiedy go za rękaw pochwyciła.
– Cudzymi ciskaj – syknęła, naczynie z dłoni mu wyrywając. – To moje i mi potrzebne.

Wpół dzwonu później kielich obok dwóch innych stał na stole w kramie kupca bławatnego, którego mości Popielski wywlekł z łóżka za nogi, sen bogobojny mu przerywając, aby Marta mogła przyodziać się godnie... a przynajmniej godniej. Albo przynajmniej względnie przyzwoicie, bo w połowie targów, które szlachcic prowadził w jej imieniu, Gangrelka nagle zabrała jeden z kielichów i na powrót wrzuciła do swej sakwy.

Tak jej się przypomniał książę, toczący z nią pogwarki o świństwach. Niby się nie dorozumieli, ale co trzeba, dogadali, a każdemu w pamięci co innego zostało. Ot, słowa...

Ostrożności nigdy za wiele. Marta nie zamierzała dopuścić, by pod jej nieobecność ktoś jej ludźmi tyle razy kostusze wyrwanymi z objęć szubienicę dekorował. Jeszcze tej nocy jeden z warchołów pomknie ku Mordom z poleceniem, by każden, co miał więcej na sumieniu, ukrył się i spokojnie wieści dalszych czekał. Człek jej zaś zgonić zdąży ich ciężkozbrojną kolumnę ku Smoleńskowi się wlokącą w tempie kotnej klempy. I sądziła, że nie tylko on jeden...

Nie zamierzała też tedy pozwolić, by Małgorzata znalazła coś wielce podejrzanego, gdy następnym razem zajrzy swemu klejnotowi między fasetki i trząść pocznie, w poszukiwaniu tajemnic. Nic tam nie zobaczy na tyle konkretnego, że mogłaby ucapić i wyrwać jak kleszcza. I nic, co wskazywałoby na to, że Marta nie wlazła pogoniona pod stół i nie siedzi tam, gdzie jej miejsce. Moment, w którym wojewodzina szukać zacznie, był w ocenie rozbójniczki bliższy niż zdrowy rozum kazałby sądzić. Mogłaby postawić coś cennego, gdyby cokolwiek miała, że nim się doczołgają do granicy z ową tyrolską ciężką konnicą i wozami małego taboru, to Tęczyńska z trzy dobre wierzchowce zajedzie i ich dopadnie z włosem rozwianym, by swego potomka raz ostatni ucałować i okiem rzucić, jak się układ sił przez drogę ułożył.




Wyciągnęła dłoń i objęła palcami chłodny marmur. Dłonie jak u Spokrewnionego, kształtne i z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami, tylko zimne, zimne jak śmierć. Jednak pamiętała dobrze, że pochwyciła za rękę, która posłużyła rzeźbiarzowi za wzór. Pochwyciła, i choć ciżba nią i nim we wszystkie strony szarpała, puścić nie chciała i nie puściła. Wokół króla kłębił się barwny tłum polskich panków, wielka bitwa na polach Grunwaldu się skończyła, lecz zaczęła się inna, tak samo sroga i bezlitosna. Walka o nadania i zaszczyty.

Uniósł w górę dłonie, gdy mu się w rękaw jak posokowiec wczepiła, jakby rzec chciał, że dość już ma, precz pójdźcie wszyscy, chwilę spokoju duszy dajcie. Wtedy ją zobaczył, siwe jak dym, zmęczone oczy przymrużył, a Marcie krzyk i żądania „panie, daj!” zamarły na ustach. Bo ją tym jednym spojrzeniem do kręgosłupa wypatroszył i była pewna, że zobaczył wszystko. Chatynkę nad Biebrzą i dół pełen głodnych braci, wyzwanie rzucone milczącemu ojcu, dziesiątki bitew i ucieczkę na Mazowsze, Bestię idącą ku niej wśród bitewnego zgiełku, by ją ucałować... I on, ciągle on, rogaty cień ponad wszystkim, co robiła. Zobaczył to i nie uczynił z tym nic. Tylko jej palce ze swej ręki odmotał, przybocznemu rzekł, by „dać”, a do niej szepnął cicho jak podmuch wiatru.
– Laba naktis, devana.

Teraz był martwy jak i ona, tyle że martwy prawdziwie i ostatecznie. I jedynym był jej prawdziwym przyjacielem w Krakowie. Jej lud nie bał się zmarłych i nie bał się przyjmować od nich wsparcia, a on, ochrzczony poganin, był tu równie samotny jak i ona.
– Laba naktis, karalius. Śpij dobrze, mój panie. I wspieraj mnie swoją mądrością. Jak i ty między obcych idę, co mnie za nic mają.

Z rękawa rozbójniczki posypały się ofiarne ziarenka pszenicy, skakały po drogich marmurach katedry jak pchły. Zanim Marta dotarła do drzwi, wokół okrytego kamiennym baldachimem nagrobka króla Litwy i Polski zaroiły się myszy.

Pod Grunwaldem obiecała sobie, że jeśli kiedykolwiek jeszcze spotka mężczyznę takiego jak ten – co potrafił dać swym ludziom wielkie zwycięstwo i potrafił odwrócić się do niej spokojnie plecami, wiedząc o niej więcej niż sama by rzekła – to pójdzie za nim, jak w dym skoczy.

Ze wszystkich szeptanych bezgłośnie życzeń i modlitw, akurat to się jej spełnić musiało.


Mógłby jej się przyśnić, jak raz. Tak dla spokojności, że zaiste to wszystko było i że dobrze pamięta. Ale zamiast tego ojciec przyszedł do niej we śnie. Niewzruszony i ogromny, szedł przed nią w katedrze, której kolumnami były pnie, a sklepieniem skręcona masa gałęzi i listowia.
– Ścigają cię. To nie honor dać się zaszczuć jak zwierzę. To nie honor sczeznąć gdzieś w błocie. Tobie sława zawsze była należna – rzekła mu, i jej słowa opłynęły go jak mgła. Jak zawsze. Stała więc i patrzyła, jak on, przedwieczny leśny diabeł, poi krwią drzewa.

Z gawry, w której spała, wygrzebała się tuż po zmroku. Obejrzała podarki, które kazała wyrychtować Popielskiemu jeszcze zeszłej nocy.
– Dary żebraka – oceniła ponuro.
– Ktoś mądry kiedyś rzekł, że liczy się gest – odpalił ghul.
– Aha. Ten ktoś też był nędzarzem, co?


Pojawienie się Marty łatwo było przegapić w narastającym szumie obozowiska. Tym bardziej, że jedynie z jednym towarzyszem przybyła, i nie duktem, ale wprost z lasu, cicho i niepostrzeżenie jak duch. Nie było jej i za chwilę już była – stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi pod starymi dębami na krańcu polany, wodziła spojrzeniem od Koenitzowych rycerzy do raców Zacha, a na bladej twarzy bezmierny smutek przechodził płynnie w bezsilny i zapieczony gniew.

Pułkownik husarski jeszcze się dobrze z Tyrolczykiem nie przywitał, a ona już go w myślach cztery razy zamordowała wymyślnie i drobne kawałki odesłała Małgorzacie w złotych puzdrach z rubinowymi krzyżami na wieku. Nie żeby winien był czemukolwiek, choćby i tego, że stała tu z boku jak ostatni ciura w towarzystwie łajdaków, których od chłopstwa tylko szabliska odróżniały. Tę krzywdę akurat zrobiła sobie sama, bez niczyjej pomocy. Było iść na wschód już wiek temu.

Tyle z tych wszystkich zabiegów z pucharami i mości Popielskiego starań, że mimo wszystko porządniej wyglądała, na pewno czyściej niż na uczcie, choć męskiemu półkontuszowi założonemu na suknię daleko było i do nowości, i do dopasowania. Na własnych ludzi czasu jej już zbrakło. I półwiek by chyba zresztą na to nie starczył... Schodzili się już kolejni, konie za uzdy ciągnąc, i ilość bynajmniej nie przeszła w tym przypadku w jakość. Nie jak żołnierze przybywali na miejsce zbiórki, ale jak szczury do kawałka ścierwa, pojedynczo lub dwójkami najwyżej, ze wszystkich kierunków. Na pierwszy rzut oka było widać, że to ludzie z najgorszego sortu, których nikt nie chce mieć ani za towarzyszy broni w czasie wojny, ani za sąsiadów w czas pokoju. Wszystkie gęby, stare i młode, połączone jakimś dziwnym, trudnym do uchwycenia podobieństwem o wspólnej krwi zaświadczającym, naznaczył występek i gorzałka, a dwie na dodatek i franca. Odziani w szaraczkowe żupany – a jak co który lepszego miał, to i widać było, że z karku kogoś znaczniejszego w podejrzanych okolicznościach to zdarł. Z uzbrojenia też każdy posiadał jeno to, co zdobyć zdołał i porządku w tym nie było żadnego – ot, tyle że każdy jeden szablisko jakieś przy pasie nosił, niektórzy i czekan do tego, pistolet lub rusznicę, a dwóch także i łuki. Baczne oko wyłowić jednak mogło współdzielone i przez wszystkich posiadane – drewniane pałki podobnie utoczone, długie jak męskie ramię i zawieszone przy siodłach.

Warchoły to byli wszyscy co do jednego i zawalidrodzy, i łypali spode łbów krzywo, zazdrośnie i zaczepnie. Z ostatnim z owej hałastry zjechała na podjezdku młoda dziewka o słomianych warkoczach i bujnych piersiach ściśniętych niemożebnie serdakiem, a jej równie swobodne jak strój zachowanie jasno świadczyło o przynależności do najstarszego zawodu świata, którego przedstawicielki tradycyjnie ciągnęły za wojskiem.

Rozwaliło się pod dębami owa hołota mazowiecka malowniczą kupą i za nic nie chciała się godnie ani w ogóle nijak prezentować. Otworzyli gąsiorek, rozpalili ognisko, na którym zaczęli piec wydobytą nie wiadomo skąd kurę.

Marta tylko gestem przypomniała, że nie na biesiadę i wywczas tu przybyli, po czym z mości Popielskim uśmiechniętym jak skończony wariat u boku, ku Koenitzowi i konferującemu z nim pułkownikowi husarii. Zaplotła dłonie na plecach.
– Siedmiu – rzekła do rycerza bez przywitania, słomianowłosej murwy w poczet swych ludzi nie licząc, choć Halszka liczne talenta miała i nie wszystkie między nogami umiejscowione. – Dwóch zabajdurzyło, dojadą jeszcze...
Podniosła spojrzenie ze zdeptanej trawy i wyciągnęła chowaną za plecami rękę ku Wilhelmowi.
– Podarek. Dla towarzysza wyprawy – powiedziała cicho. Na bladej dłoni leżał kruczy szpon, żelastwo, które rzucone na ziemię zawsze jednym pazurem w górę sterczy. Taki, jakie zbójcy zwykli na drogach rozsypywać, by okulawić konia.
– Dziękuję… – odparł nieco stropiony prezentem rycerz. – Nie musiałaś się jednak fatygować i podarek szykować mi. Niemniej doceniam gest waćpanny.
– Obyczaj nie fatyga – wzruszyła pomału ramionami. – I nie tytułuj mi, Wilhelmie Koenitz. Ludziom moim szlachectwo wyszarpałam. Mości Popielski – wskazała ruchem głowy na swojego towarzysza, któren na dźwięk nazwiska uraczył obu Ventrue uśmiechem urodziwym jak wiatrołom – uszlachcił się sam. Ja jestem Marta z Mordów. To zaś… daj nam takich w wywdzięce dwie setki. Pokażemy ci, czemu Zakon bał się puszcz na wschodzie.
– Zobaczymy co się nam przydarzy, waćpanno… i to nie tytuł, tylko...etykieta? Jeślim dobrze zrozumiał ten język, to tak się wypada do białogłów zwracać w tym kraju. Chyba żem coś pomieszał?– spytał się nieco skonfundowany Kainita oglądając podarek.

Gangrelka milczała z uprzejmym wyrazem twarzy. Wszak swoje zdanie już wyraziła i nie miała nic do dodania. Przedłużającą się ciszę wykorzystał za to jej pstrokaty ghul, zaznaczając wpierw swą obecność perliście swobodnym śmiechem.
– Szlachcianek – mówiąc seplenił lekko i zaciągał melodycyjnie z ruska. – Marcie król szlachectwo w ręce pchał i nie wzięła. Od was, mości Koenitz, też pewnie nie przyjmie. Choć, kto wie.... zobaczymy, co się nam przydarzy? – roześmiał się ponownie.
– Nic mi nie pchał – uznała jednak za stosowne naświetlić Marta. Niech Jowgajła wie, że dba się tu o jego dobre imię.

Już nie liczyła, że się Koenitz ogarnie. Powód jego zakłopotania wcale nie na ręku mu leżał ani w nieznajomości języka. Powód ten siedział w całej krasie pod dębami i właśnie śpiewać chóralnie począł sprośną piosnkę. I gdyby Tyrolczyk popatrzył nieco uważniej, może i by dostrzegł to, co Marta wiedziała nawet odwrócona plecami. Że mogą chlać, śpiewać, żreć kurę i za łby brać się, ale dobre miejsce do obrony zajęli, w kupie się trzymają, broń mają na podorędziu i łypią badawczo spod wyleniałych kołpaków. Że zbójca zawsze jest czujny i gotowy – albo szybko jest martwy. Ale patrzeć rycerzowi się wyraźnie nie chciało i Marta mu ten brak chęci zapamiętała. Wyciągnie mu to jeszcze, w stosowanej chwili.

– To zaś interesująca… ta wieść. Choć od samego szlachectwa… własna siedziba i prawdziwa władza lepsze.– ocenił Koenitz.
Zach, przysłuchujący się rozmowie jednym uchem, zatoczył na kulbace koło by pojawić się obok Marty z przeciwnej niż Austriak strony.
– A reszta podarków nie dostanie? – zagaił, prezentując niepozbawiony uroku hultajski uśmiech.
– Dostanie – potwierdziła. W myślach zaś już go z siodła zwlokła i wytarzała po murawie. Jako wstęp do świństw, tego czy innego rodzaju.
– Nie mogę się doczekać – przeniósł wzrok z wampirzycy na obracany w lordowskich palcach kruczy szpon. – Będę musiał znaleźć coś ładnego, na rewanż.
Marta zakołysała się na obcasach w przód i w tył.
– To… zacnie – uśmiechnęła się blado. – My jeszcze sprawę niezamkniętą z wczoraj mamy. Milosie Zach.
– Zamkniemy. Ale wpierw wolę podarek. – Widać było, że mu humor dopisuje, zwady wszelkie możliwie oddala. – Problem będzie miał lord Wilhelm jeno drobny. Jak on to, Marto, zawiesi na szyi?
– Nie lepiej do sakwy schować? – odpaliła całkiem poważnie, za to mości Popielski zaryczał śmiechem za ich obydwoje.
– Bardzo pan pułkownik dzisiaj pośmiewny… a my to się nie widzieli nad Orszą aby?
Marta zaś nachyliła się do Koenitza i cicho zaczęła mu wykładać, że ona z ludźmi bokami kolumny pójdą i polować mogą.
– Ale takiej mocy luda nie wyżywim. Gdzie wozy ze spyżą? Będą?
– Książę obiecał wspomóc wyprawę, a i ja mam trochę grosiwa w kuferku na zakup żywności po drodze do Smoleńska – wyjaśnił uczynnie Wilhelm.
– Dobrze. Póki da się, polujmy jednak. Pogadam z Tatarzynką. Oszczędność to zawsze, mięso świeże… a ludzie w ruchu mniej swarliwi – wykonała dziwny manewr spódnicą, i przy dużej dozie domyślności można było uznać, że Marta próbowała dygnąć z wdziękiem jak dama.
– Dobry plan – ocenił Wilhelm z gracją wykonując ukłon mimo ciężkiej zbroi.
– Pozwól, Milosie Zach.


Niewielkie zawiniątko wydobyła z sakwy przy siodle, targnęła głową, czy nikt ich aby najść nie zamierza w kącie polany, i dopiero rękę wyciągnęła. Podarek, w odróżnieniu od Wilhelmowego, zawinięty był w płótno.
– Aha. Otwórz, otwórz – zachęciła, oparła się biodrem o pień i pieszczotliwie pogładziła korę.
Dziwne, że kiedy się od zgiełku oddalili, Węgier zgubił gdzieś krnąbrny uśmiech. Chrząknął, usta uchylił, jakby miał coś rzec, ale słowa nie popłynęły. Odwinął zawiniątko ułożywszy na dłoni.
– Aha. Nieładny? Ładny?
– Gdzieś już taki widziałem – uniósł jeden kącik ust. – Cherubiny były oznakowane dla galantów z zachodu, ale z racji, że to prezent zapomnę co tam wcześniej wlewano. Dziękuję, to… czarowne, żeś go dla mnie ukradła.

Marta wpychała palce w zagłębienia kory. Przerwała, żeby uraczyć rozmówcę wilczym i złym spojrzeniem. A potem wyciągnęła podarek z jego rąk i prasnęła nim w krzaki.
– Będą… problemy. Narazi nas wszystkich. I dobrze o tym wiesz.
Milos zmarszczył brwi, nierad wyraźnie, że najpierw prezent, jaki by nie był, dostał, a teraz mu go zabrano.
– Że kto? – Dalej się gapił w gąszcz gdzie pofrunął puchar.
– Koenitz.
– Zazwyczaj bywa, że się najpierw patrzy na swoje interesy, dalej na innych. Jakie są w tym wszystkim zamiary Koenitza jeszcze nie wiem, a czemu mają być z naszymi różne także nie wnioskuję. Za wcześnie by się martwić.
– Tyle słów. Zbędnych zupełnie. Ja cię nie cisnę o nic. Chciałam, żebyś wiedział. Jego apetyty, rozbuchane walką, bardziej nas narażą niż moje czy twoje. Już wiedziałeś. Dobrze.
– To przez ciebie – wypalił – Bez pomysłu gadam.
Zaczesał osełedec za ucho, wąs skubnął.
– Co ty niby radzisz? Przewrót?
– Zawsze lubiłam bunty – wyszczerzyła nagle zęby w szerokim uśmiechu, po czym machnęła ręką. – Uważać, jak zacznie polować. Bo zacznie. Tyle na razie.

Skinął, lecz gdy miała odejść, zatrzymał ją jeszcze wpół kroku.
– Słuchaj… zaszłości nasze… Te, co do mnie chowasz. W drodze, jak będzie okazja i spokój, trzeba nam pomówić. Chyba, że chcesz mi tylko pysk obić żeby sobie ulżyć, tedy miejmy to z głowy.
– Kiedy my… żadnych zaszłości nie mamy – mruknęła i urwała, dłuższą wypowiedź składając. – Opuściłeś mój dom. Z rzeczą bezcenną. Nie kradzieżą zdobytą, podstępem czy siłą. To podarek był. A ja cię na rozstaje odprowadziłam i ręką machałam, jakeś odjeżdżał. Szukałam przeszłej nocy po Krakowie twoich… pogubionych kawałków. Dojechałeś i oddałeś tę rzecz prawowitemu właścicielowi. Z problemami, ale tak, jak żeś mu przyobiecał.Więcej gadać o tym nie będziem – głos Marty nagle zadźwięczał twardo i ostro. – Jest przyczyna, dla której widzę drzewa przez tę wielką dziurę w twojej głowię. Zalepię ci ją, to będzie poczyniona znowu. Ciebie najwyżej poboli i przestanie, a ja pójdę w piach. Ja głupia dziewka z bagien jestem, Milosie Zach. Ale też chcę żyć.
– Trupy nie mają życia – skonstatował spokojnie, z wyraźnym zawodem. Ten zawód na nim wymógł dłuższą pauzę. – Chciałem cię prosić o pomoc, za kilka nocy, wyjaśnić i nakłonić. Ale skoro ty wiesz wszystko i niechętna jesteś, to nie jątrzmy. Nie mam urazy. Znajdę po prostu inny sposób.

Odwrócił się na pięcie i sztywno ruszył w stronę swego pocztu. Raz by spojrzał za siebie, a na karku by mu zawisła jak naszyjnik, rękę we włosy swoje wplątała i pewnie nocy by kilka minęło, nim by się zapytała, gdzie idziem, na Smoleńsk ciągle, czy na Moskwę już może, a może na Niderlandy, a może do zwierzyńca pałacowego Tęczyńskiej, stanąć jak te dwa chochoły ku uciesze możnych gości... Trochę racji Szafraniec miał, a Zach zrobił się groźny. Dla niej. Nad twarzą nie panowała zupełnie. Wykarminowane usta miała ściśnięte w gniewnej niechęci i bezbrzeżnie smutne oczy. Nawet odwarknąć coś chciała w pierwszej chwili, ale rozmyśliła się i zasznurowała usta jeszcze mocniej. A gdy już pułkownik zniknął wśród swych ludzi, podwinęła rękawy i dała nura w chaszcze, gdzie cisnęła pucharem w głupim odruchu. Odszukany kielich obtarła krajem półkontusza z ziemi i ukryła, na razie w rękawie. Już drugą noc wojowała tą miedzią w cienkiej pozłotce i mimo wszystko szło jej to tak nieźle, że zaczynała się zastanawiać, czy Szafrańcowi między tanią zastawę dla gości nie zapałętał się jaki zamorski artefakt.


Drzwi do powozu były zamknięte, a ze środka dobiegały ekstatyczne jęki i mlaskanie. I niby jej to nie powinno obchodzić, co tam Francuz z Italczykiem wyczyniają... ale właśnie dlatego ciekawiło, i to bardzo. Zwłaszcza ze względu na pacholęta, których obecność uwierała ją jak kamień w bucie.

Z bliska można było podjechać, by ocenić piękno karety. Nonszalancko i leniwym kłusem… toteż Marta to uczyniła, słysząc nadal od powozu ciche, niewątpliwie chłopięce ekstatyczne jęki i mlaskanie. Ot, zerknięcie przez okno pozwoliło stwierdzić, że kalwin akurat się pożywiał, a Francuz w łacińskiej lekturze był akurat zagłębiony. Czwórka pacholąt, z czego jeden akurat był konsumowany, siedziała spokojnie ze szklistym wzrokiem. Zapewne jakimiś ziołami podtruta.

Na wypadek, gdyby ktoś patrzył akurat na jej poczynania, konia popędziła i wpadła galopem w dukt leśny. Wróciła i z kulbaki doniosła Wilhelmowi, że Tatarów już na drodze od Krakowa widać. Koenitz, rzecz jasna, nie przypomniał sobie o niej i jej ludziach przy tej sposobności, ale przystojną twarz oblekł w równie nadobny uśmiech i frontem się ustawił w oczekiwaniu na przybycie Sarnai. Marta przełknęła gorzką gulę. Łatwo nie było, ale przeszła. Konia ostawiwszy swym ludziom, do powozu ruszyła i tym razem zapukała, księdza wołając.

– Tak… w czym mogę pomóc?– spytał Włoch wychodząc z powozu i ocierając usta i podbródek chusteczką.
– Giacomo Księżę. Zemsta, na scenie. Przedstawienie, tak? Sowizdrzały? Fikuśne słowa na pergaminie? Dobrzem pojęła?
– Prawda to… kiedy żyłem, wielcem się w tej materyii udzielał. Wszak Italia do ojczyzna teatru…– kłamstwo, ale cóż… Marta tego wiedzieć nie mogła, a Włoch miał prawo do narodowej dumy.
– Napisałam ci. Fikuśne słowo na pergaminie. Na podarek, dla towarzysza wyprawy.
Wyciągnęła z rękawa wymiętolony skrawek pergaminu.


– Ładne?
–Emmm… – Włoch spojrzał na ten glif zaskoczony i zdziwiony. Potem się zasępił. Potem obrócił do góry nogami.– Tak wygląda lepiej. To jakieś pogańskie gusła?
Wyjęła mu skrawek z ręki i włożyła z powrotem, właściwie.
– To… jak herb. Dzieci Boga-Wilka. Plemię z północy, ale… Mogą być tam, gdzie jedziemy. Oni bardzo są mściwi, Giacomo. Chyba najbardziej. Ładne? Macie takich w Italii? – zapytała ponownie.
– Marcel Mein lieber Freund. Haben Sie schon von den Kindern Gottes-Wolf zu hören?– rzekł Giacomo w głąb powozu.
– Werwölfe, wie Sie es in Österreich nennen. Ich weiß nicht, wie es in Italienisch ist.– odparł germańskiej mowie Tremere.
– Ach so…– zamyślił się Giacomo i rzekł z uśmiechem.– Wybacz moja droga, ale tam gdzie ja żył, to już niewiele wilków, nie mówiąc wilkołakach, było. Tak… słyszeliśmy o dzikich pół–ludziach, pół–zwierzęciach które grasują po lasach, ale co ich obchodzą wewnętrzne waśnie Spokrewnionych?
– Giacomo. Jeśli zobaczysz jakiegoś… z bliznami w takim kształcie. Krzycz, że wykup dasz. Może kupisz czas i pomoc odnajdzie cię całego jeszcze – powiedziała poważnie. – Nie musi go ciekawić twoja polityka, żeby cię zabił. Rozumiesz?
– Będę pamiętał, dziękuję za radę, acz… – dodał zawstydzony.–.. ja nie wojownik i w polu stawał nie będę.– Zawsze nam rycerz Koenitz ostawiał paru swych knechtów do obrony naszej czci.
– Będzie trzeba, to i ja kogo zostawię. – Z drugiego rękawa wysupłała zawiniętą w kłębek czerwoną krajkę. – Dla ciebie, czarowniku. Na wschodnie demony.
Podwinęła własny rękaw, pokazując wszytą wokół wylotu czerwoną nić.
Marcel wysunął głowę zaciekawiony jej słowami. Przyjrzał się jej i rzekł uprzejmie.– Muslim mahlują… dloń Fathmy w tym samhym cehlu...przecihw urokhom. Dziahła na whiarę.. ale… starzhy Trrehmere gadahją co bhyt kszhathł...zmienhia rzeczh… świath dookhoła.–
– Ja też czasem nie rozumiem co on mówi.– wyjaśnił cicho Giacomo z jowialnym uśmieszkiem.
Marta zrozumiała może z cztery słowa i to jej w zupełności wystarczyło.
– Działa, kiedy się ją nosi. – Prawie podetknęła Francuzowi podarunek pod nos.
– Barhhdzho dzzenkujom? Tak.. to sem mówi?– zapytał zaskoczony Tremere biorąc podarek w dłonie.– Niesthety… nie mahm nic f samhian. Jeszszce.


– Witaj. – Wielki wojownik skłonił lekko głowę, nie dopuszczając Marty bezpośrednio do Sarnai. – Czym służyć mogę? – dorzucił uprzejmie.
– Ja Marta, a ty kto? – poinformowała się rozbójniczka. W prawym ręku trzymała pakunek. Spory.
– Zwą mnie Tsogt. – imię swe wycharczał niemalże. Twardo, krótko. – Pierwszy u mej pani.
– Pierwszy? – powtórzyła. – Wyśmienicie. Potrzymaj, Tsogtu. – Marta poderwała swoje brzemię, ujęła w obie ręce i wyciągnęła przed siebie.
Tsogt spojrzał na to, co wręczała mu Marta:
– Co to? – spytał, nie wyciągając odruchowo rąk do odbioru.
– W każdym kołczanie strzały kiedyś się kończą. Oby w waszych się nie pokończyły.

Sarnai musiała dać jakiś znak, choć gestu nie było widać nijakiego.
Tsogt przyjął podarek z lekkim ukłonem i odwrócił się, słysząc ciche mruknięcie Sarnai.
Szeptali między sobą przez chwilę i Tatarka przekazała coś mężczyźnie.
Tsogt odwrócił się ponownie do Marty wyciągając dłoń ku kobiecie:
– Prezent za prezent. – na środku odwróconej wnętrzem ku górze dłoni leżał stary, używany pierścień.


– Zihgir, by ci służył. – mruknął z czegoś niezadowolony.
Marta zamrugała. I zamiast się ukłonić – wyprostowała się gwałtownie i jakby urosła. Wszystko w niej się zmieniło, łącznie ze spojrzeniem, którym dotąd snuła się gdzieś przy ziemi jak węszący wilk. Jakby się nagle przestała mieścić we własnym ciele. Otworzyła usta i w tym momencie musiała się zreflektować, bo znów się skurczyła i nawet uchyliła przed Tsogtem głowy.
– A ja z dumą nosić będę – rzekła wolno i sięgnęła po podarek, po czym zerknęła na orła na przedramieniu jednego z towarzyszy Tatarki.

– Moi uważać będą, w co mierzą. I wy uważajcie. Basior srebrzysty idzie za nami. Mój jest.
Wojownik skinął głową:
– Po trzykroć dzięki, Marto. – Imię wymówił niemal jak warczenie przedłużając środkową spółgłoskę – I uważać będziem. Nakażę naszemu by orła z dala od wilka trzymał. – Skłonił się lekko.
Marta nachyliła się wprzód.
– Z dala? – szepnęła. – Rzeknij Sarnai, że gdy zwierz duży, to oba się pożywią bez szkody. Rzeknij też, że… wódz… polega na hojności Jana Szafrańca. Spyżę książę dostarczyć ma. Zapytaj, czy pódzie ze mną polować?
Tsogt nie musiał odwracać się, by przekazać swej pani wieści. Sarnai położyła lekko rękę na ramieniu wojownika:
*– Ter udirdagch gej nerlegdekh ekhnii ööriigöö notlokh kheregtei.* – mruknęła ni to do Marty, ni to Tsogta.
– On pierwej musi dowieść swego męstwa, by nazwać się wodzem – przetłumaczył Tsogt z kamienną miną. – Pani na polowanie ruszy. Kiedy gotowaś, daj znak.
– Dam. Niebawem.


Dwóch jej ludzi ostatnich do grupy dołączyło i Marta wróciła pod dęby, by obejrzeć i ocenić surowo kozę, którą jeden z warchołów przywiózł skrępowaną i przerzuconą przez siodło.
– Zdrowa. Nada się.

Stłoczyli się przy niej pod dębami, co jeszcze krwawe ofiary innym bogom pamiętały. Ziemia niemało tu juchy wypiła, liście nad ich głowami poruszały się jak dłonie i bezgłośnie poruszały się usta Marty.

Medinaitis, strzeż nas wędrujących pod drzewami. Saule, odwróć od nas swą twarz. Meness, oświetlaj nam drogę w ciemnościach i ukoj gniew wilków... Ojcze... wspieraj nasze ramiona. Idziemy na wojnę.

Koza jęknęła niemal ludzko, gdy szeroki nóż przeciął krtań. Potem konała cicho, przytrzymywana wieloma silnymi dłońmi. Krew wsiąkała w ziemię.

Devana, panno leśna. Wstąp we mnie.

Oczy zwierzęcia zeszkliły się i zaszły mgłą. Marta rozluźniła chwyt i zostawiła kozę swoim ludziom. Wiedzieli, co czynić.

Sama obeszła zbiorowisko dębów i pomiędzy prastarymi olbrzymami wypatrzyła młody dębczak. Oceniła, czy dość wysoki będzie i objęła pień dłonią. Pasował, jakby dla niej tu wyrósł. Wróciła po siekierę.


Marta oskrobywała pieczołowicie z kory pień młodego dębczaka i czekała cierpliwie, aż Wilhelm Koenitz pańskim okiem i dobrym słowem dopieści kolejnych kompanionów, o niej po raz kolejny zapominając ze szczętem. Gdy Tyrolczyk raczył skończyć, rzuciła drzewce Popielskiemu, złapała ostatni podarek i skinęła na słomianowłosą murwę, by ta poszła za nią. Wyszczerzyła zęby na przywitanie bożogrobca.
– Jużem myślała, Jakso, że to licho, co tu straszy ponoć, do piekła zaganiasz z powrotem i po temu zwlekasz!
Zza pleców Marty zęby w uśmiechu o wiele słodszym szczerzyła Halszka – nierządnica babilońska w typie mazowieckim – o rumianych policzkach, pszenicznych kosach sięgających szerokich bioder i bujnych a za bardzo odsłoniętych piersiach. Z wysokości siodła bardzo dobrze było widać wciśniętą między różane półkule rękojeść myśliwskiego noża.
Rycerz uśmiechnął się nieznacznie.
– Dopiero wyruszamy licho przeganiać. Oszczędzać siły warto. – jedno oko szybko lustrowało towarzyszy Marty, by w końcu zatrzymać się na wampirzycy.
Hołota mazowiecka rozwalona pod dębami patrzyła cokolwiek zazdrośnie i ponuro. Murwa stojąca za Martą zdawała się już zliczać w myśli zawartość wszystkich sakiewek. Sama Marta uśmiechała się nadzwyczaj szczerze.
– Ot, to ci się na licho nada – wyciągnęła zza pleców pęk krecich skórek związanych powrozem. – Na rękawice dla zręcznego szermierza najlepsze, nie zawsze w zbroi chodzić będziesz. Halszka – machnęła głową w stronę markietanki – dobrze igłą robi i uszyje ci.
Jaksa pochylił się w siodle. Pewnym ruchem osadził drzewiec w ziemi.
– Tak się składa, że rękawice raczej mi się nie przydadzą. Ale dziękuję.
Uśmiech Gangrelki nie stracił nic na szerokości, za to sporo na szczerości. Wampirzyca skinęła głową, przekazała podarunek murwie i odwróciła się na pięcie. Halszka rozbujała skórki na powrozie, którym były związane.
– Jak szlachetny rycerz rozmyśli się, to miarę zdjąć muszę – tembr głosu jasno sugerował, że miarę zdejmuje nie tylko z ręki, ale i z innych fragmentów ciała, równie chętnie.
– Nie będzie takiej potrzeby – odwrócił się od kobiety i patrzył dalej przed siebie.


 
Asenat jest offline