Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-03-2016, 17:12   #99
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
BOBBY

Kiedy tylko chwycił kamerę zalała go gwałtowna fala światła, jakby jakiś dureń ustawił się ciężarówką w poprzek ulicy i włączył wszystkie światła, łącznie z halogenami na dachu. Booby krzyknął cicho, zacisnął powieki, mając wrażenie że światłość zaraz wypali mu oczy.

Przed oczami przebiegały mu migawki. Obrazy. Chaotyczne, trudne do zapamiętania. Pomieszane ze sobą w szalonej karuzeli doznań.

Bryzgająca przed dziobem kajaka woda. Spadanie w dół. Rozbryzgująca się krew. Pokrzywione, wirujące wokół drzewa o poskręcanych, bezlistnych konarach. Szkielety bujające się na linkach. Pajęczyny. Pióra. Rzemienie. Pająki i inne kształty zdające się być szybującymi cieniami. Jakaś jaskinia. Bębny. Czaszki. Rogate bestie. Indianie tańczący wokół ognisk. Grzechotki. Pióra. Pióropusze. Ciemność w której czyhało coś nienazwanego, prastarego i okrutnego. Rozbryzg krwi. Ktoś uciekający przez las. Pnie drzew po których spływa krew, gęsta niczym żywica.

I na koniec oczy. Dwie czarne, bezdenne studnie na dnie których czaiła się ciemność, gęsta jak grzech i … żywa.

A potem Booby poczuł, jak coś nim szarpie. Podrywa w górę, ciska na wierzchołki drzew! Jak spada w dół, na twardą ziemię, gruchocąc sobie kości, rozwalając czaszkę.

Krzyknął! Zamrugał powiekami i wizja znikła. Znów stał w lesie, z wyłączoną kamerą w ręce. Gdzieś, od strony północy zabłysło gwałtowne światło.


MIKOŁAJ, CONNOR


Connor uzyskał odpowiedź. Bowiem dwa lub trzy cieniste pajęczaki, nim reszta znikła, zdążyły wniknąć w łapacz snów, który skierował w ich stronę. Ratownik poczuł, jak przez amulet przebiega lekkie drżenie a po dłoni rozlało mu się dziwne mrowienie. Nie było to nieprzyjemne uczucie. Wręcz przeciwnie. Mógł je nawet nazwać przyjemnym.

Także Mikołaj dowiedział się tego, co chciał. Przy zetknięciu z płomieniem cień syczał, parował, znikał w rozbłysku zimnych iskier. Szybko i gwałtownie, jak szalona reakcja w pracowni chemicznej.

Cienie pajęczaków znikły nagle, same z siebie, nim Mikołaj czy Connor zdążyli poeksperymentować jeszcze bardziej. Tak samo tajemniczo, jak się pojawiły. Po prostu w jednej chwili były, przebierając cienistymi odnóżami po ciałach mężczyzn, aby za chwilę zniknąć pozostawiając po sobie tylko podrażnioną skórę.

Co to było?

Czym były?

Dlaczego oni?

Pytania, jak na razie pozostawały bez odpowiedzi. Chociaż obaj przeczuwali, że zdarzenie te nie pozostanie bez konsekwencji.


ARON

Cios okazał się być poważniejszy, niż wyglądał na pierwszy rzut oka i Aron stracił przytomność. Leżał blady, z opatrzoną naprędce nogą na ziemi. Twarz czterdziestolatka była spokojna. Nieruchoma. Tylko drżący kącik ust oraz nerwowe ruchy gałek ocznych pod powiekami zdradzały, że ranny żyje. Żyje i śni. Koszmary czy wręcz przeciwnie, to wiedział tylko on.

Nie pozostawało im nic innego, jak nieść go ze sobą. Bo przecież nikt nie miał sumienia zostawić rannego człowieka w lesie. Na dodatek czaił się tutaj potwór, gdzieś obok, gotowy zapewne zaatakować. Bezbronny ranny był wręcz idealnym celem.

ANGELIQUE, ARISA

Omamy słuchowe skończyły się po jakiejś minucie. Znów słyszały jedynie odgłosy wichury. Wycie wichru, jęki drzew i inne odgłosy, dużo bardziej niepokojące chociaż słyszalne tylko na granicy świadomości.

Jęki bólu, obłąkańcze chichoty, ciche syki, szepty, pohukiwania, rzężenia i charkoty…

Kojarzyły się z agonią. Kojarzyły z rozkoszą. Kojarzyły z torturą lub zwierzęcym seksem bez zahamowań.

Wiedziały, że bicie bębnów dobiegało do nich z określonego kierunku, który wskazały bez trudu.

JOHN, BRUCE, BOBBY, CONNOR, ANGELIQUE, ARISA, MIKOŁAJ I ARON

Niosąc nieprzytomnego i rannego Arona ruszyli w stronę, którą wskazały Angi i Arisa. W sumie kierunek dobry, jak każdy inny. Prowadził … gdzieś… do celu lub na manowce. W zasadzie nie miało to przecież większego znaczenia.

I w końcu w światłach latarek, poblasku pochodni i rozbłyskach nadchodzącej burzy ujrzeli, że dotarli do miejsca, z którego wyszli.
Ich namioty, poza tym spalonym przez Bruce’a. Ognisko, jeszcze dymiące i łyskające płomieniami. Porzucone w pośpiechu rzeczy, które uznali za zbędne szykując się do ucieczki.

Brakowało tylko jednej rzeczy. Ciała przewodnika.

Gdzieś, w głębi puszczy, z hukiem przyprawiającym niemal o zawał zwaliło się jakieś drzewo. Daleko, lecz na tyle blisko by usłyszeli trzask pękających gałęzi i łamiących się konarów.

I nagle zobaczyli, jak namiot w którym spał Mount rozjaśnia od środka poblask, jakby ktoś rozpalił małą, mętną lampkę, a na płótnie tańczą dzikie cienie, przypominające kłębiące się zbiorowisko węży. Widzieli też, jak płótno przesiąka z wolna czymś ciemny, niemal czarnym, gęstym i śmierdzącym jak zepsuta krew.


FRANK


Frank szedł przez czarny, szarpany wichurą las. Przez pierwotną puszczą – dziką i mroczną. Czuł się słaby. Stracił sporo krwi i nadal krwawił. Jednak nie ustawał w wysiłkach.

I wtedy ich zobaczył.

Resztę wyprawy.

Stali pośród namiotów. Ich namiotów. W obozowisku. Ich obozowisku.
Już chciał krzyknąć, zawołać ich kiedy kątem oka ujrzał obok siebie jakieś poruszenie. Obejrzał się i zobaczył na tle drzew stojącego mężczyznę.
Mężczyzna chyba go nie zauważył. Całą swoją uwagę skupiał na grupie i właśnie unosił broń celując prosto w niespodziewającą się zagrożenia gromadkę.

Nieznajomy był zbyt daleko, by Frank mógł jakoś mu przeciwstawić się fizycznie. Przynajmniej w stanie, w jakim się obecnie znajdował.
 
Armiel jest offline