Dżungla nie dżungla - Maciuś z Bożenką sami do szkoły się przecież nie odwiozą. Wykonawszy swe ojcowskie obowiązki, Ryszard Lubicz mógł wreszcie skupić się na zleconej prze Boga misji. Z poczuciem słuszności działań spakował do walizki czerwony szlafrok, dwie zapasowe pary gaci, skarpetki, zrobione przez Grażynkę kanapki capiące śledziem i pożegnawszy dotychczasowe życie, założył prochowiec maskujący. Nie czuł lęku, lecz napięcie związane z koniecznością pożegnania bliskich, być może permanentnie. Tyle dobrego, że śmierć w dżungli była mniej obciachowa niż zgon w kartonach, albo na podłodze szpitala... scenarzyści życia miewali czasem pomysły wyssane prosto z dupy.
Trzasnęło drzwi i kilka chwil później Ryszard wodził spracowanymi dłońmi po kierownicy czerwonej taksówki. Więc to ten dzień... czy spakował maść na hemoroidy?
Tyle pytań bez odpowiedzi, a czas zdawał się gnać nieubłaganie. Już się spóźnił, dalsza zwłoka nie wchodziła w rachubę.
***
Słońce powoli pięło się po nieboskłonie, choć w półmroku tropikalnego lasu jego blask był raptem garścią pociętych liśćmi i porozrzucanych chaotycznie plam. Ryszard nigdy nie wyjechał aż tak daleko od domu... lecz zamiast niepokoju czuł że wreszcie znalazł się we właściwym miejscu, o właściwej porze.
- A rączki umyłeś przed oddaniem głosu? - spytał agenta znanego z telewizyjnego serialu o zjawiskach paranormalnych.
- Skąd pewność tak od razu?