Coraz ciężej było iść. Co i rusz potykała się ze zmęczenia na zmarzniętej, zasypywanej śniegiem drodze, zupełnie tak jak wlokący się za nią, kulejący wierzchowiec. Zmuszała skostniałe ciało do posłuszeństwa, powtarzając sobie, że jeszcze kilka kroków i na pewno znajdą schronienie przed pomroką i zamiecią. Umysł znękany wysiłkiem i zimnem trudniej było opanować. Wróciły obrazy zepchnięte na samo dno serca, obrazy, które dręczyły ją sennymi koszmarami.
- Matko, jacyś jeźdźcy tu jadą, widać zboczyli z traktu.
– Spokojnie, Sigrid, nie oni pierwsi i nie ostatni. Halet, wyjdź, ktoś tu jedzie!
Barczysta postać ojca w skórzanym fartuchu, wychodzącego z warsztatu…
Spędzał tam całe dnie, robiąc zdobne skórzane torby, paski, kalety i sakiewki, które ona i matka sprzedawały potem na miejskim targu.
- Witajcie. Kim jesteście i co Was sprowadza?
- Witajcie, gospodarzu. Zdążamy do zamku jarla Torvina. Ponoć ludzi przeciw rodowi Eachina szuka, a my wojaczki zwyczajni. Ale do zamku jeszcze daleko, tedy konie chcieliśmy napoić.
– Nie dziwota, taki upał. Ot, tam koryto stoi, a i Wam piwo zaraz przyniosą. Shana, Sigrid, dajcie piwa!
Srokaty podjezdek szarpnął cuglami, przywracając ją do rzeczywistości.To przez niego się tu znalazła. Na rozstajach przeląkł się, nie wiedzieć czego, stanął dęba i poniósł ją mało uczęszczanym szlakiem na łeb na szyję. Jedyne co mogła zrobić, to starać się utrzymać na grzbiecie rozhukanego wierzchowca. Ustał wreszcie ze zmęczenia i zaczął kuleć. Kamyk wbił mu się w kopyto - drobnostka, ale na drodze nie mogła nic z tym zrobić. Brnęła więc dalej, szukając noclegu, a wczesny zmierzch i zamieć utrudniły marsz jeszcze bardziej. Pociągnęła wodze i poszła dalej, opuszczając głowę, by choć trochę ochronić twarz przed lodowatym wiatrem.
Obrazy przeszłości napłynęły nową falą. Widok martwego ojca z piersią rozszczepioną toporem, niczym pień brzozy. Matka, szarpiąca się w kleszczach dwu drabów wlokących ją do domu, z których jeden kneblował jej dłonią usta. I własny strach, płacz i błagania, zmienione w dziecinne, bezbrzeżne, bolesne zdumienie. Za co spotyka ją ta wstrętna, potworna ohyda? Jaki grzech popełniła? I obojętność na widok noża, kiedy skończyli. Nie czuła już nic, nawet krwi spływającej spod ostrza…
Koń znów ją ocucił parskając i tupiąc głośno, a litościwy tuman sypnął jej w twarz śniegiem. Przeżyła, a pamiątki tamtego dnia nosiła zawsze ze sobą, na ciele i duszy. Teraz też przetrwa. Przed sobą miała światła zajazdu.
Najpierw zadbała o konia. Broket był dla niej ważniejszy niż ona sama. Zostawiła go w stodole przy żłobie z owsem i smakowitej wiązce siana. Nim weszła do karczmy, wpuszczając do środka wiew lodowatej zamieci, znów przybrała maskę noszoną co dnia, niczym drugą skórę –
Elvar Arret, najmita i obieżyświat, za godziwą opłatą kurier, pacholik i co kto chce.
W swoim buro-brązowym męskim stroju i opończy nie zwróciła niczyjej uwagi.
Dopiero kiedy stanęła w świetle kominka, kilkoro siedzących przy najbliższym stole podróżnych zamilkło i wlepiło w nią wzrok, jak na komendę. Fakt, blizny po obu stronach twarzy od czoła aż po szczękę nie były miłym widokiem. Podeszła do szynkwasu, przygładzając krótkie, kasztanowe włosy.
- Witajcie, karczmarzu. Znajdzie się u Was miejsce dla jeszcze jednego wędrowca? - Witajcie młody panie. Służę jadłem i napitkiem, ale sypialne izby wszystkie już zajęte – krasnolud rozłożył mocarne dłonie w geście bezradności. –
Tylu gości nie było tu od czasu , gdy mój krewniak, Darre Varegh, świętował z kompanami swoje setne urodziny! - Nie szkodzi, zawsze śpię przy moim koniu, więc snop świeżej słomy w stodole wystarczy. – Skrzywiła twarz w uśmiechu. -
Ale miską jajecznicy i kuflem piwa grzanego z kardamonem nie pogardzę. – Sięgnęła do sakiewki i położyła na blacie kilka srebrnych monet. –
To za kolację dla mnie i obrok dla konia.
Karczmarz wprawnym ruchem zgarnął zapłatę i wskazał jej szeroką ławę przy kominie.
- Ogrzejcie się panie, a dziewka wnet strawę Wam przyniesie.
Zdjęła płaszcz przesiąknięty wilgocią, odłożyła kołczan i krótki łuk refleksyjny. Przy pasie, ściągającym podbity futrem kaftan, nosiła też sztylet z rękojeścią o poprzecznym uchwycie oraz coś na kształt kastetu połączonego z krótkim, półksiężycowatym ostrzem.
Rozejrzała się po karczmie i… nagle zamarła. Przy stole w drugim końcu izby siedział JEDEN Z NICH. Nie znała ich imion, ale twarze wryły się w jej pamięć na zawsze. Zbirowi towarzyszył ork, z którym zdawał się być w dobrej komitywie. Nie wybrała takiego życia, by szukać zemsty, lecz skoro los sam dawał jej taką okazję…?
Przykucnęła, na pozór tylko grzejąc dłonie. Nie dbała o to, co będzie potem – jedyne czego teraz pragnęła, to widok krwi tryskającej z ciała tej kreatury! Sięgnęła po broń i celując wprost w szyję łotra napięła cięciwę...