Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2016, 00:09   #24
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Aże Marta plecy od dębu odkleiła i podniosła się, by obaczyć, jak się na widok przybyłych odmieni oblicze Ventrowskiego majestatu... I łajno zobaczyła, a raczej Popielskiego kark, bo się jej druh najmilejszy podniósł w tej samej chwili co ona i w tym samym zapewne celu. Odwrócił się zaraz, połamane zęby wyszczerzył ku niej w dzikim uśmiechu, zaś na widok przewodniczki kudłatą czuprynę palcyma przeczesał energicznie i obcasem o obcas strzelił, jakby w tany ruszyć chciał.
– Idź, zapoznaj się – parsknęła Marta i z rozbawieniem patrzyła, jak Popielski kroków kilka zrobiwszy zamaszystych, stanął pośrodku polany jako ta sosna rozdarty, niewładny zdecydować, czy z Boruckim i jego bukłakiem wpierw chce się zaznajomić, czy też z nagim pośladkiem Swartki.

Gangrelka wyminęła swego ghula, zostawiając go jego niewinnym rozterkom. Jeden rzut oka jej starczył, by wiedzieć, że i z Boruckim, i z przewodniczką dogada się bez bólu. Później się przywita, niechaj teraz inni pierwsi oddadzą królowi, co królewskie.

Ona ruszyła złożyć wyrazy swego najszczerszego uszanowania i dowody głębokiej atencji przywiezionej armacie.
Duże toto nie było, ani specjalnie imponujące. Ale była to jednak armatka, a kule… nawet jeśli małym jabłkom ledwie dorównywały wielkością, to jednak większe były niż te co je Marta w mieszku nosiła. W jej przypadku była pewna, że nie tylko się dogadają, ale że przyjaciółkami zostaną dozgonnymi.

Zeskoczyła z wozu, akuratnie na czas, by zobaczyć, jak się pułkownik z Popielskim na wyprzódki w dwornych zalotach do przewodniczki pchają. Już rękę podniosła i gębę otworzyła, by przypomnieć ghulowi, gdzie dom ma i z jakiego stołu mu strawa i napitek, także ten krwawy, spływa.

Aleć stwierdziła, że w sumie to czemu miałaby mu zabraniać i jazgotać jak ten pies ogrodnika.


Mości Popielski nienawidził lasu. Dojmująco nie cierpiał każdego zgromadzenia drzew więcej niż pięć pni liczącego, ział na nie wściekłością od korzeni po korony, prosto z głębin swego kozackiego, przefarbowanego po wierzchu jeno na szlacheckie serca. Bardziej od puszcz i borów nienawidził tylko bagien, błot i mokradeł... najmocniej takich lasem porosłych. Od czterdziestu lat z górą noc w noc pracował z uporem nad swą królową, która najchętniej nie wychodziłaby poza linię drzew. Niestety.

Ta wyprawa jak na utrapienie zaczęła się w lesie, niestety, ale mości Popielski był dobrej myśli i z jasnym czołem w przyszłość spoglądał. Raz, że wywiedział się już, że na lesie bynajmniej się nie skończy, a dwa, że się wreszcie objawił ON. Martuś oczywiście dalej nie była łaskawa rzec, kimże to właściwie dla niej ów pułkownik husarski, żuła tylko jakieś wspomnienia schowana za kirem czarnych włosów, kiedy jej się zdawało, że Popielski w inną stronę patrzył. A on patrzył w najlepsze i wiedział już bardzo dobrze, kim Milos Zach jest. Jasno świecącą gwiazdą, wschodzącą na nocny nieboskłon Martusiowego istnienia. Popielski życzył mu od serca wszystkiego najlepszego i powodzenia na dalszej drodze w górę.

Marta w świetle tej gwiazdy już się ożywiła i takiej wartkości w działaniu nabrała, jaka na przedwiośniu po zimowym śnie zdarzała się jej na ogół dopiero po pierwszym krwawym mordobiciu. O klejnocie jakby zapomniała. Do drzew po drodze nie szeptała bezgłośnie. Do ludzi i krwiopijów za to już się nagadała więcej niż do Popielskiego powiedziała przez ostatnich pięć lat... jeszcze między posły i senatory pójdzie, jak się tak dalej rozpędzać będzie. Wielce by temu mości Popielski rad był... i jego fortuna by przy tym urosła, zamiast na błotach w ciemności pod olchami gnić.

Tymczasem na miejsce dziennego wywczasu się doczołgali przez las i błocko. Jejmość królowa Popielskiego z kulbaki zsadziła zadek, i ledwie Zach wyraził zainteresowanie podziemnym schronieniem, jeszcze gęby nie przymknął, juże między ruinki wyrwała, aż jej igliwie opadłe spod obcasów na wszystkie strony pryskało. Konia ledwo co uwiązała w tym pośpiechu, jemu zaś przez ramię już idąc rzuciła, że urocze Swartkowe jamki może sobie obadywać do woli, jak mu Swartka pozwoli.

I patrzajcież państwo, chwilę potem sędziwy infamis Karaut z podziemi się wytoczył, Zachowi coś szepnął na ucho, a pułkownik jak wilk między flarami w ruiny poszedł, tyle go widzieli. Popielski zszedł mu z drogi z miękkim ukłonem. By sobie, nie daj Boże, mości łycar nie pomyślał, że mu na przekór w polowaniu będzie stawał. Nic z tych rzeczy. W pierwszej cerkwi, do której dowloką się, da na nabożeństwo w jego intencji. Żeby się szybko wyorientował, kto tu jest zagrożeniem prawdziwym, i wygryzł go precyzyjnie z Martusiowego istnienia. Najcudowniej byłoby, gdyby klejnot tej operacyji nie przeżył, ale na takie szczęście Popielski nie śmiał nawet liczyć, tak jak i nie mógł uczynić tego sam.

Wyglądało na to, że królowa rozrywkę zapewniła sobie sama. Popielski oszacował sobie w cichości serca, czy rzucone żartem pozwolenie na obadywanie Swartkowych jamek stoi w sprzeczności z wysyczanym półgębkiem podczas drogi rozkazem. I wyszło mu, że nie, a do tego zgrywa się gładko i pięknie z własną potrzebą poczucia, że żyje, zanim naprawdę zacznie ryzykować śmiercią.

Karautowi przekazał więc komendę i co tchu końskiego wyrwał za znikającą wśród drzew przewodniczką.


Stare ruiny nie kryły swego wejścia do podziemi, które były bardziej ziemiankami służącymi w późniejszych czasach jako piwniczki na wino i żywność niż lochami z prawdziwego zdarzenia. Były jednak dość duże i przestronne… i wilgotne, i zabłocone. I miały borsuka za mieszkańca, który na widok wampirzycy wartko czmychnął. Poza głównym krótkim korytarzem piwnice były podzielone na trzy ziemianki, zamykane na drzwi trzymające się w zawiasach na słowie honoru.

– Jak w domu – mruknęła. Po czym wysłała depczącego jej po piętach Karauta, by rzekł pułkownikowi, że ziemianka po prawej mu przypada. Sama weszła do środkowej i krzyknęła w ciemny korytarz, by który tam wlazł na górę z żagwią, bo sprawdzić trza, czy dziury gdzie nie ma.
Stała z głową zadartą, gdy w piwnicznych ciemnościach rozbrzmiały kroki, a potem głos.
– Przydzieliłaś mi lokum? – Zach oparł się o odrzwia, swobodnie krzyżując nogi. – Czymże sobie zasłużył?
Chwilę jej zajęło wykoncypowanie w miarę mądrej odpowiedzi.
– Na borg dostałeś – odparła w woniejący wilgotną ziemią mrok.
Zaś Węgier zamiast zadowolić się niegłupią odpowiedzią, krok postąpił i kolejny, i wlazł jej w miejsce, w którym już się rozgaszczać poczęła jako w tymczasowym bo tymczasowym, ale jednak schronieniu.
– Czym się odpłacę? Masz sugestię, czy mam się wykazać?

Szedł i szedł, w ciemnościach łowił przed sobą wyciągniętą prawicą. Szukał nie wiedzieć czego, ale zatrzymać się nie zamierzał ani przestać. Cofała się rakiem, w nadziei, że powie coś, co ją naprowadzi na trop. Próżne nadzieje. Ona dotknęła plecami zimnej i mokrej ściany, on nic nie rzekł i dalej szedł.
– Księstwo na wschodzie, poproszę – próbowała zakpić, ale głos jej się zrobił chrypliwy i spięty. – Może być i pół. Jak wcześniej rozerwiemy kniazia na sztuki, też możesz zatrzymać zacniejszą połówkę, podle uważania.
Chwilę później krokom Ventrue odpowiedział cichutki, ale słyszalny na małej przestrzeni odgłos tarcia metalu o garbowaną skórę, a zimne palce Marty oparły się o pierś Węgra, nie pozwalając iść dalej. I chyba na to czekał.
– Na mnie się z tym nożem zasadzasz? – zgadywał, dziwnie wesół.
Zimne palce Zacha dla odmiany oparły się o Marty kościste biodro.
Uderzyła go barkiem z zaskoczenia, wyrwała biegiem w korytarz i dalej biegła, ciągle rękojeść noża dusząc w ręce, zostawiając za sobą ruiny i obóz. I własną ochotę na coś niemądrego, co mogłoby bardzo zaszkodzić.

Zaszyła się w zaroślach daleko za obozem Mongołów. Ukryta wśród paproci, leżała w martwym bezruchu, dopóki wśród pióropuszowych liści nie pojawiło się błękitne oko o pionowej źrenicy. Rozłożyła ramiona i przymknęła oczy, kiedy podszedł i cicho położył się obok.


Szybka była gangrelska nimfa… szybka i zwinna niczym mityczna Amazonka. Niełatwo ją było dogonić w miejscu, które znała lepiej niż tą sukmanę z futer co nią goliznę swą okrywała. Juże dostrzegł jej konia, juże zad już widział… i zadeczek, co hipnotyzował swą bladością. Już już… i znów znikła za kolejnym wykrotem… liszka jedna!
W końcu dostrzegł znów konia Milosowego… pasł się spokojnie. Ale gdzie ona...
Szelest liści i skok!
Ukrywała się wśród konarów dębu, pod którym przejeżdżał.

Wylądowała tuż za nim, na grzbiecie jego konia, lewą dłonią opasując jego tors, a prawą przykładając do szyi… paznokcie, którym bliżej było do sztyletów niż do pazurów ostrzegawczo musnęły jego szyję. A on sam usłyszał jej szept. – Tuś mi bratku… wiesz co ja z namolnymi wielbicielami robię? Po coś mnie śledził kochajsiu?
Popielski wodze ściągnął, by koń spod nich obydwojga nie bryknął nagle. A potem trącił brzuch zwierzęcia łydką, do rozkołysanego stępa zmuszając.
– Ja tam nie wiem, co robisz… Może podobnego co do tego, co Martuś z nachalnymi pachołkami starościńskimi?
– Urywam im chwosty i nabijam je na kolce, jak dzierzba… i piję krew która z -tej rany wypływa… straszna to śmierć i bolesna dla ofiary. Nauczka dla kolejnych gagatków.– mruknęła złośliwym tonem głosu Swartka.– Więc kochajsiu… z czymże ty do mnie bieżysz?
– Ciekawe – przyznał po chwili. – Acz u nas obyczaj ten nie ma szans się przyjąć. A gonię cię, by twą cnotę i honor przewodniczki zratować. Otom i ja – zakończył nieskromnie.
– Oj bidulku… cnotę to już dawno komuś oddałam, więc ratować nie ma czego. A i jakiż to honor ma wiejska dziewucha? – zaśmiała się chrapliwie Swartka, bezczelnie wsadzając szponiastą łapkę pod gacie mężczyzny i subtelnie wodząc ostrymi pazurami po szlacheckiej dumie. Jako przypomnienie, że ja ją rozdrażni… nie będzie mógł się już cieszyć.– Więc nie ma ni cnoty ni honoru do ratowania.
– Skoro tak twierdzisz… – zatrzymał wierzchowca. – To co stracisz, jak husarzowi nie oddasz pożyczonego konia? Może twarz? Szkoda… bo śliczna wielce. – cmoknął w blady policzek i uśmiechnął się radośnie, zadowolony zarówno z rozwoju sytuacji i poczynań Swartki, jak i własnej przemyślności.

– Dyć ja na nim muszę wrócić głuptasku. Następnej nocy by prowadzić dzielną wyprawę. – parsknęła ironicznie Swartka.– Ale ty wrócić nie musisz. A twoja czaszka może dołączyć do pozostałych leżących pod posągiem Światowida.
– W dobrym towarzystwie to ja leżeć mogę – zapewnił łaskawie i za biodro ją objął. – Ale ty zakładasz, błędnie zupełnie… że ja jedynym jestem ghulem Martusi, co się tu włóczy po okolicy. Otóż, wystaw sobie, nie. Jest jeszcze jeden. Ten bardziej ukochany. Ten, z którym by się pierdoliła, jakby tylko mogła. I przed bydlakiem przyjechałem ostrzec cię, duszko. Bo jak pułkownikowego srokacza niepilnowanego na polance ostawisz i spać pójdziesz, to ukochany klejnot Marty do ostatniej kosteczki go obeżre, zanim wstaniesz.
– To mój las kochasiu... mój las i moja zwierzyna. I mój niedźwiedź… też ghul.– parsknęła śmiechem wampirzyca. – Myślisz, że ja … Gangrelka, nie wiem, co się dzieje w MOIM lesie? Wiem o jej psiaku, obserwowałam was długo poprzez zwierzęta. Myślisz, że jak pustelniczka to zaraz głupia sroka? A konia muszę mieć, -jak nie Milosowego to twojego. Ino przez następne trzy noce, potem możecie je sobie brać do wyssania. Nie moja zwierzyna.
– Ja tam koni nie wysysam – wzruszył ramionami – ani nie jadam. Ale o bydlaka Martusi dbać, niestety, muszę – westchnął rozdzierająco i teatralnie. – Niedźwiedź i trzy dni. Dobrze.
– To co… przywiozłeś jedzenie dla psiny swej pani?– mruknęła Gangrelka nieco czulej obejmując ową kiełbaskę imć Popielskiego.– Dla ratowania mego honoru, masz coś co zaspokoi jego głód?

– Jeszcze, cholera, czego – mruknął z przekąsem i twarz schował w jasnych włosach. – Klejnocik pościć będzie. Jak Marty nie ma, to mnie słuchać musi… a Marta zajęta teraz bardzo. Niech sobie bydlak kiszki na supeł zawiąże. Ale dla ciebie, duszko, przywiozłem. Otom i ja… ale chciałbym wrócić przed świtem. Da się?
– Och… rozkosznie… dla mnie?– wymruczała językiem przesuwając po szyi Popielskiego, a dłonią sprawnie niczym zamtuzowa kochanica unosiła pożądanie swej ofiary.– Acz wiedz że żarłoczna jestem i nie mogę ci dać słowa, że wrócisz do swej pani. Więc…?
Odkleił ręce od wdzięków Swartki i rozchylił koszulę, żeby pokazać bliznę po sznurze wokół szyi.
– Ja, duszko, śmierci się nie boję. Martusia mnie opłacze, ale i liczy się zawsze z tym, że zejdzie mi się – objaśnił łagodnie, jak dziecku, i do olstrów sięgnął po pistolet. – Najlepsza zaś zabawa jest wtedy, gdy ryzykują wszyscy. Rozwalona kulą głowa waszemu rodzajowi zrasta się na ogół. Ale nie mogę obiecać, że tobie też się zrośnie. Więc…?
– Dzieciak z ciebie… pacholę jeszcze… głupoty prawisz.– pokręciła głową ze śmiechem Swartka i zwinniej palcami poruszała na fleciku swej ofiary, utrudniając mu myślenie i działanie. I nie przestała palcami wygrywać melodii, nawet gdy jej liczne drobne kiełki żarłocznie wbiły się w kark ofiary chłepcząc krew. Wiedziała, że biedak nie będzie w stanie utrzymać pistoletu w dłoni, nie mówiąc o wystrzeleniu, gdy tyle doznań nagle popchnie go w ekstazę.

Coś się potem działo… las jeno był tego świadkiem, bo Popielski popchnięty w rozkosze dzikie niewiele pamiętał. Jego koń wrócił tuż przed świtaniem, z nim leżącym na grzbiecie. Sam szlachcic z ranami od pazurów na piersiach i kłów na szyi, barku… udach… ze spodniami wybrudzonymi jego własną rozkoszą i rozerwanymi na wypiętym gołym zadku. Blady jak śmierć i osłabiony, uśmiechał się błogo, ledwo mogąc rękami poruszać. Prawdę mówiła Swartka, że żarłoczna jest.


– Sprawiłem się? – zapytał słabym głosem, kiedy go, już umytego, na wozie ułożyła, własną szubę zwiniętą pod głowę wtykając.
Marta przysiadła obok na baryłce czegoś wielce przyjemnie chlupoczącego. Skinęła wolno głową, ciemne włosy kaskadą spłynęły z ramienia.
– Jak świnia w rzeźni – potwierdziła.
– To co mam robić, jak już tu jestem?
– Leż ty na razie i nic już więcej nie rób.
Nachyliła się i pocałowała go w czoło. I pewnie by się ucieszył, bo rzadko go takimi delicyjami częstowała. Tylko że od jej włosów i odzienia wyczuł woń mokrej sierści.


– Wojciechu Borucki, wy człek bywały i wojenny, tak? – Marta obrzuciła szlachcica spojrzeniem od stóp do głów.
– Trochę się pod królami polskimi walczyło, jako młodzik z mlekiem pod wąsem żem stawał pod Świecinem za Kaziemierza czwartego tego imienia Jagiellończyka. Widział żem, jak to się okręty krzyżackie i kaperskie ostrzeliwały na Zalewie Wiślanym.– potwierdził Borutek dodając na koniec ze wzruszeniem ramion.– Acz… częściej mi przypadło służenie w taborach właśnie, bom człek bardziej do liczydła zdatny niż do szabli, co nie znaczy że chłopu z widłami żeber moją Faustynką nie policzę.
Spojrzenie Marty mówiło jasno, że spadł jak z nieba na tę ziemię małopolską.
– To przy tobie nad ludźmi wszystkimi komenda i nad obozem staranie za dnia. Jak Zofia zgodę da i cię użyczy. Bierzesz czy odrzucasz?
– Biorę… ale w kwestiach obozowych tylko. Nie każdy rodzi się Cezarem.– zaśmiał się Borucki i przesunął spojrzeniem bo całej zbieraninie. – Do boju powinni poprowadzić nas, albo podwładni Koenitza, albo Bożogrobcy, albo ghul Zachowy.
– Na razie to o warty trzeba zadbać i to, by ludzie się nie rozleźli – machnęła głową w stronę wozu, gdzie Popielski pojękiwał całkiem głośno i nie z przyjemności bynajmniej. – I ogarnąć ten burdel. Bo na razie to jakby pospolite ruszenie szło. A wszyscy wiemy, co ono warte… Każden tylko swego zada pilnuje.
– Mam wiele wesołych i zabawnych wspomnień z pospolitych ruszeń.– zaśmiał się w odpowiedzi Wojciech i podrapał się po karku.– My nie Niemcy ni Czesi, nie będziemy stać w rządku jak ci hasburscy… umiłowanie wolności nam wzbrania.
– Jak dla mnie, Wojciechu, to możecie stać jeden na drugim albo pokotem leżeć na sobie. Ale wspólne warty mają być. I gdy się pobudzim w tych gawrach, wszystko ma być mniej więcej tak samo, jak kładliśmy się. Tyrolczyk zdaje się myśli, że pod Krakowem to nic mu grozi. I ludzi jeszcze rozpuści. – Po czym nachyliła się do szlachcica, przymrużyła wolno jedno oko i wyszeptała ciszej niż wiatr: – I mnie pospolite ruszenia, rokosze i bunty wielce leżały zawsze.
– Rokosze i bunty to przelewanie bratniej krwi… złe to jeśli za szybko i z błahego powodu.– odparł cicho acz poważnie Borutek.


Spojrzenie i mina mijającej ją Tatarzynki wyjątkowo były wymowne i jasne, nawet dla Marty...
Rozbójniczka zerknęła na niebo, czy nie pojawia sie tam już blada sugestia świtu, i przyspieszyła kroku, by dopaść Tyrolczyka, nim ten w karocy lub między swymi ludźmi znów się zagubi.
– Wilhelmie Koenitz – rąbnęła bez wstępów. – W dzień nad ludźmi komenda przy Boruckim, przybocznym Zofii.
– Czemu to niby miała być?– spytał zaskoczony jej słowami Wilhelm.– Myślę że takie ustalenia powinny poczekać zmierzchu następnej nocy.
– A przez ten dzień jak te dziatki leżeć będziem, my i ludzie nasi? – uniosła brwi. – Borucki człek doświadczony i z autorytetem. Mir ma. Obóz umie zorganizować i o śmiertelników zadbać. Bitny on, ale nie zadziorny i z byle powodu do jatki nie dopuści. Zofia zgodziła się go użyczyć… i po prawdzie to szczęście masz, że się bez targów zgodziła. Kogo ty lepszego masz do takiej roboty? Tych, którym miodem całą noc smarujesz, a oni i tak każdy jakby sam sobie szedł? A może… – Marta rozjechała wargi w uśmiechu. – Może mojego ghula? On trochę przechodzon teraz… Lecz ozdrowieje w końcu przecie?
–Brunona z -Gleisdorfu, mego byłego giermka. Rycerz to dzielny i doświadczony. Wierny i karny… i dowodzi moim wojskiem od lat wielu.– odparł poważnym tonem Wilhelm.– Jednakże… jest i racja w twoim słowach.
– Czy on z Tyrolu, jako i ty?
– Styryjczyk…– rzekł w odpowiedzi Wilhelm splatając ramiona razem.– Każę mu rozmówić się z Boruckim za dnia i razem z nim działać ku dobru nas wszystkich. Tej nocy i tak każda grupa zdrożona i oddzielnie obozowiska rozbija. Jutro te sprawy omówim i ustalim w całym naszym gronie, co by… żadne z was nie miało powodu twierdzić, że się wywyższam ponad resztę. Ponoć takie wiece to tutejsza… tradycja?
– Ja nie wiem, gdzie ta Styria. Piękne ziemie pewnie, choć dalekie – Marta wzruszyła obojętnie ramionami. – Ale jak ów Bruno po lacku nie gada, to problem będzie miał. Borucki z twymi domówi się najpewniej, u nas każdy, kto wojował, o jakiś niemiecki regiment otarł się i języka liznął. I nie mów, że zdrożeni… teraz zdrożeni? Toć to spacer był. Pogadają my jutro. Tak, lubią wiece na lackiej ziemi, wszyscy. I wywyższać się każdy tu lubi, więc nie będziesz w tym samotny, jak zaczniesz.–
– Spacer, ale i na rozkazy i dyscyplinę przyjdzie czas jutro – stwierdził z łaskawym uśmiechem Wilhelm.
– Koniec smarowania miodem? – upewniła się Gangrelka.
– Tak… koniec – potwierdził Koenitz.

Miodu dla ciebie zbrakło, ale rozkaz będzie i dyscypliną przez plecy też oberwiesz – przetłumaczyła sobie rozbójniczka.


Czekał na nią w paprociach na skraju obozowiska. Podążył posłusznie między ruiny, przy kolanie trzymał się, gdy pośród gruzów błądziła, by wejście do podziemi odnaleźć a nie prowadzić go środkiem obozu, na oczach wszystkich. Westchnął tylko charkotliwie, gdy go za luźną skórę na karku ujęła, gdy zaczęli schodzić w mrok.
– Mój ci jest – powiedziała cicho racom, co się pod prawą ziemianką rozsiedli na warcie, a teraz na widok leśnej bestii powstali, dłonie na broni kładąc.
Wpuściła go do swego schronienia, gdzie, jak zobaczyła, gdy uchyliła drzwi, już jej warchołowie jej gałązek miękkich i liści paproci nanieśli, żeby w grzązkim błocie nie kładła się. Popatrzyła po nich, jak w kości grali, i po Zachowych chwatach. Paradne kawalery. Ten cały Geza, jak się przyjrzeć dobrze, to taki sam urodny i szlachetny był z pyska jak Karaut w młodości, zanim posiwiał jak stare wilczysko.

Uraczyła zamknięte drzwi, za którymi Węgier spał, spojrzeniem należnym jadowitym wężom. Tuż obok, za ścianą, jej klejnot układał się już do drzemki na jej barłogu. Zaś gdy był blisko, Marta z całym światem gotowa była brać się za łby.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 15-03-2016 o 00:11.
Asenat jest offline