Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-03-2016, 21:25   #28
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację


Na górze chujnia,
na dole chujnia,
ja pierdolę.

sanders.~



- Szkurwa mać jebana~! - zaklął Sanders, zachowując się wyjątkowo niewychowawczo… a jebać wychowawczość, dzień dziecka się skończył, a raczej nigdy się nawet nie zaczął, więc Sanders miał na to tak czy siak wyjebane. Ważne, że było chłodno, chociaż jebało trupem. Czyli jednak znalazł się w burdelu dla nekrofilów i dla popierdolonych nekrofilów.
Zerknął w górę. Zobaczył dziurę w suficie, która miała gdzieś z 4 jardy szerokości i widniała 5 jardów nad podłożem. Gdzieniegdzie z tej wyrwy wystawały kable Przez tę dziurę wyglądał w dół młody, który nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niby wystawiał łapę, jakby chciał na odległość wyciągnąć tropiciela z dołu, a potem zawahał się, patrzał się nerwowo na boki...
- Młody, nie schodź tu, jest chujowo - wybełkotał do smarkacza i swego nowego fana, który siedział na górze i lampił się na nieg. Chociaż posiadanie fanów miał raczej w dupie i nie było ono zbyt praktyczne, to ogrzewało w jakiś sposób czerwoną pompę tłoczącą krew i inny syf w jego ciele. I tak lepsza odmiana od typa, który celowałby mu w łeb z giwery. - Na razie się tam gdzieś porządnie schowaj i nie wystawiaj czerepa - orzekł, z sukcesem formując prosty, zrozumiały przekaz.
Źle mu się myślało od gorączki, więc nawet nie chciało mu się bawić w wymyślne strategie.
Mimo wszechobecnego smrodu czuł ulgę, bo chłodna woda studziła jego rozpalone ciało. Nawet by z niej nie wychodził, ale musiał. Jeszcze jakieś cwele tu przyjdą i wszystko w pizdu rozpierdolą. Postanowił przeczołgać się do takiego miejsca, żeby jakiś chuj z góry nie dostrzegł go od razu… a kto wie, może jak będzie miał broń i kutasiarz go nie zauważy, to Sanders zagra w Duck Hunta na jeden strzał. Może wyrucha fortunę, może w końcu skombinuje jakąś porządną klamkę z amunicją, a nie kurwa tylko ciągłe kombinowanie, czajenie się jak meks z koksem czy jakiś krewny Czarta, tylko mniej zajebany.
Jak ruszył się z miejsca, odkrył, że woda sięga mu do kostek. Reszta pomieszczenia wyglądała podejrzanie i była w chuj podejrzana. Woda śmierdziała trupem, tak jak reszta pokoju, w którym się znalazł. Zobaczył też leżące nieopodal przegniłe resztki czegoś, co chyba było kiedyś człowiekiem. Kości były potrzaskane, zmiażdżone, z wyssanym szpikiem. Typa zjedzono - ewidentnie, bez dwóch zdań. [Sanders] Pamiętał starcie z czarnymi gadzinowatymi pizdami, przez jedną z nich męczył go teraz ten syf. Przypomniało mu się po drodze parę rzeczy, jednak w obliczu sytuacji okazały się tak mało istotne… po kij mu to było, przecież nic i nikt z tego nie ruszy dupę specjalnie po niego. Chyba żeby mu wpakować ołów i to bynajmniej nie w celach terapeutycznych.
Jak Sanders tylko wycofał się z widoku z góry i upewnił się, że żadne kurestwo nie łazi mu na górze albo na dole, sięgnął po latarkę, by przetrzepać zawartość plecaka. Zerknął na lekarstwa, które wcześniej zajumał z kanciapy. Poza tymi na gorączkę sobotnią i paroma innymi nie rozpoznawał i nie wiedział, które było na co. Farmaceuci nie pierdolili się z prostym językiem; nie pisali “na kaca”, “na twoją starą” czy “chuj ci w dupę”, tylko stosowali jakiś żargon, jakby zmówili się z Molochem, żeby jak udupiać komuś życie, to na całego. Sanders co prawda nie wyjebał lekarstw, ale czuł w tym momencie zrezygnowanie. Im dłużej siedział w tym gównie, tym bardziej miał wszystkiego dość i miał ochotę wziąć rozpierdolić wszystko i wszystkich. Tyle że nie miał czym i jak. A przede wszystkim jak i kiedy.
Ciężko byłoby komukolwiek przyjść w odwiedziny, przynajmniej na pierwszy rzut sandersowego oka. Sterta gruzu, będąca niegdyś sufitem i kawałkiem korytarza, skutecznie odgradzała przejście w dalsze rejony podziemnego zadupia. Siedział zamknięty w groteskowym schowku na miotły, gdzie ze względu na dość beztroskie podejście do sprzatania, szczoty zastąpiono trupami… co kto wolał. Wielu zboków i pojebów kręciło sie po tym nie najlepszym ze światów. Siedział więc, pogrążony w ciszy i bezruchu, a każda z upływających sekund wlekła się niemiłosiernie, jak jakiś przedwojenny, brazylijski tasiemiec dla zdesperowanych gospodyń domowych.
Nawet się nie zastanawiał długo, co robić. Wszędzie był tylko gruz (cyganów brakowało, ale za nimi akurat nie tęsknił), poniszczone, zbutwiałe meble i jakieś tam śmieci w stylu puszki po konserwach. Kable, które sterczały z dziury były na tyle grube, że nie powinny się od razu zerwać. Te “liany” miały długość od 3 do 6 metrów. Gdyby Sanders zrobił porządny podskok, mógłby dosięgnąć choćby niektóre z nich. Dzieciak sterczał wciąż u góry, robiąc niemy doping Sandersowi. Facet jednak nie potrzebował żadnego dopingu - wolał mieć antybiotyk na ustrojstwo od mutasów z piwnicy. Niemniej nie widział też perspektyw, by siedzieć z trupami i zdychać w tym burdelu. Postanowił z niego spierdolić i nie korzystać z jego iście wątpliwych atrakcji. Rozpoczął operację wydostania się z tego trupiego szamba.
Na pierwszy ogień poszły najbliższe, syntetyczne jelita. Asekurując się pozytywnym myśleniem, podskoczył raz i drugi, wyciagając ręce wysoko nad głowę. Każdemu jego ruchowi towarzyszyło mlaskanie i chlupot, z jakimi obute porządnymi trepami nogi wydostawały sie i wracały w objęcia zimnej wody. Za trzecim razem chwycił jeden ze splotów i pociągając w dół, zerwał go, przynajmniej z jednej strony. Druga wciąż tkwiła podwieszona pod dziurawym sufitem tuż obok ściany z zawaliskiem.
To miał mały problem. Teoretycznie na niezbyt długo, jeśli zerwie drugi koniec tego długiego kabla. Za trzecią próbą gruby kabel został zerwany.
Teraz myśl, chłopie, gdzie to zategować. Sanders zaczął szukać wystających, wystarczająco wytrzymałych metalowych elementów wystających z okolic dziury. Dodatkowo elementy te musiały być zgięte tak, aby prowizoryczna lina nie wyślizgnęła się z zaczepu. Z okolic dziury w suficie wystawał pręt zbrojeniowy.
Zarzucił tam linę stworzoną z kabla. Póki co wszystko szło elegancko, tak jak powinno iść. Bez wytchnienia wdrapywał się na górę, a gdy już był o cal, by cieszyć się sukcesem, wówczas o mały włos brakowało, a znów by spadł na dół. Ostatecznie Sanders wydostał się z trupiego burdelu, a gdy wziął głębszy wdech, odplątał kabel od wystającego, zbawiennego pręta. Zwinął go i schował do plecaka.
Na górze czekało na niego nie tylko wybawienie ze skupiska denatów, ale również szczyl, którego warunkowo zabrał ze sobą. Grzecznie czekał, aż facet się ogarnie. Wygramolił się na nogi, pociągnął ze sobą smarkacza, żeby oddalić się od korytarza i zamierzał przeglądnąć pomieszczenie, które posiadało cenne łupy. Niemniej Sanders teraz zamierzał szukać czegokolwiek, co pozbyłoby się z jego ciała tej gangreny - póki jeszcze myśli trzeźwo i stoi na dwóch nogach.
Rozmyślania nad planem wybawienia własnej dupy przerwało mu szarpnięcie za rękę i po chwili jeszcze jedno. Dzieciak poruszał zamkniętą buzią jakby coś przeżuwał albo mielił ozorem za zębami. Widocznie walczył ze sobą, marszcząc brwi i wyginając usta w podkówkę, cały czas obserwując tropiciela z żywą uwagą, choć w ciemności rozświetlanej raptem snopem światła latarka, jego oczy przypominały dwa wypolerowane fragmenty węgla.
- Boli? - w końcu wydobył z siebie ochrypły, cienki głosik, przypominający pisk przytrzaśniętego drzwiami szczura. Wskazał przy tym paluchem na całokształt sandersowej beznadziei w postaci zasyfionych bandaży oraz innych pozostałości po srogim wpierdolu, jaki mu zafundowały łuskowate gadziny.
O, szczyl umiał mówić.
Sanders wzruszył ramionami.
- Nom - odparł od niechcenia. - Muszę znaleźć coś, żeby wyleczyć zakażenie - dodał, kierując się do pomieszczenia, które zamierzał przeszukać. Nie wiedział, ile mu czasu zostało, niemniej chciał wykorzystać ten, który miał, aby rozwiązać problem.
- Zakażenie… znaczy złe zarazki? - spytał, jakby chciał upewnić się do co własnej teorii.
Sanders wzruszył ramionami.
- Raczej choroba, takie cholerstwo - odparł krótko. Nie miał ochoty na rozmowę. Musiał działać. A być może nie wiedział, jak młodemu to wyjaśnić. - Chodź - rzucił, urywając rozmowę.
- Choroba - mała główka kiwała przytakująco. Chłopiec trzymał starszego mężczyznę za rękę, ale nie chciał iść dalej. Zamiast tego przyglądał mu się ślepiami cielaka. - Potrzebny zastrzyk. Ty chodź. - pociągnął kończynę, wskazując kierunek z którego przyszli.
- Gdzie idziesz?
- Tam gdzie zastrzyki. - odpowiedział enigmatycznie, a może nie potrafił wyjaśnić dokładniej o co mu chodzi.
- A są tam leki?
Odpowiedziała mu jeszcze większa ilość kiwania głową i cisza. Widać malec powiedział już wszystko co miało zostać powiedziane. Znów zasznurował usta, zaciskajac je w bladą, cienką kreskę. Pokazywał na korytarz, po czym przykładał palec do buzi w uniwersalnym geście zachowania ciszy.
Sanders westchnął.
- Prowadź - jednak jeśli smarkacz oszuka go, to ten dostanie co najmniej po uszach za robienie go w chuja.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline