| WSZYSCY
– Kobiety. – Martę musiała ukontentować opowieść. Aż dłubać w drewnie przestała i dłonie zacisnęła oburącz na drzewcu, o ziemię je wspierając. – Co z kobietami?
– Dwie starsze… poszły do wody za swym mężem… z tego, co pamiętam, najmłodszą ojciec z matką wzięli do siebie – zamyśliła się Gangrelka.– Niepotrzebnie… bo powiesiła się o poranku.
– One z dziatkami nie straszą? – Marta aż się nachyliła w przód.
– Chyba że skarlały… bo po gębie nie wyznasz, że to kiedyś ludzkie potomstwo było. Tak ich wykrzywiło – mruknęła Swartka ze śmiechem. – Rzadko kiedy ich spotykałam więcej niż trzy na raz, acz… my Zimni nie leżymy w ich gustach.
– Wy Zimni o gorącokrwistych troszczyć się winni – wtrącił się Tsogt – bez całej rzeszy ludu, niewielu was zostanie. – Spojrzał na Martę pochyloną nad patykami.
– Jak kto łazi na nawiedzone bagna to sam sobie winien – wzruszyła ramionami Swartka z ironicznym uśmiechem. – W okolicy wszyscy chłopi wiedzą, że są miejsca, które należy unikać, a utopce… nie lubią się oddalać od swego błotka.
– Tedy na około jechać trzeba by ludzi bezpiecznie przeprowadzić – wzruszył ramionami ghul.
– Wies ty mosze jakh te… uhtopce sem niscy? – zapytał Francuz.
– Hmm… silne to to i odporne. Strzelać ni ma po co, bo ze strzał sobie nic nie robią. Dzwonów święconych nie lubią, pewnikiem wody też… może i ognia? Właściwie to się nigdy nad tym nie zastanawiałam – zafrapowała się Swartka, drapiąc po czuprynie.
– To ilu ich tam jest ogółem? – wtrącił Zach.
– Dwanaście… tak mi się zdaje – odparła Gangrelka, licząc na palcach. – Dwanaście różnych.
– Szkoda tyle drogi nadrabiać – ciągnął husarz z zabłąkanym błyskiem w oku. – Skoro potwory na ciepłych żerują, to może by sami zimni wpierw poszli? Teren oczyścili? Nic tak nie zbliża jak walka ramię w ramię, a i by się nam coś na rozruch przed ruskimi ziemiami przydało. No i trochę, co by nie smęcić, rozrywki? Dobra okazja by się bliżej poznać.
– Po prawdzie – mruknęła cicho Marta – to powinniśmy. Ciemny lud co w topce wierzy, bo je widział na własne zdumione gały, łatwiej wąpierza istnienie przyjmie.
– Bez przynęty… nie wyjdą z leży.– wzruszyła ramionami Swartka.
– Mości Jakso… czy twoi ludzie... wszak zakonnicy, gotowi by byli do takiej walki?– zapytał Koenitz uprzejmie.
Rycerz skinął głową.
– Tak. Nie straszne im utopce. Przestrach nie jest cechą dobrego rycerza. Tak jak i narażanie życia podwładnych nie jest cechą dobrego dowódcy – podsumował jednooki.
– Poniekąd Milos ma rację… czas zmarnujemy idąc naokoło, a i dobra walka pozwoli się lepiej poznać. Niemniej na taki bój ze śmiertelnych wziąłbym jeno ochotników.– stwierdził Koenitz.
– Ghuli nie starczy? Ciepli więc poczwary zwabią – sugerował Zach. – Zaradniejsi niż zwykły człek. Tłumów nie ma co tam ciągnąć, to nie Grunwald.
– To już każdy wedle własnej woli – stwierdził -Wilhelm po namyśle.– Trzeba się liczyć z tym, że ranni będą. Więc wolę chętnych. Jeśli tylko ze swymi ghulami chcesz iść, nie mnie ci zabraniać.–
– Myślałem, że ustaliliśmy, że właśnie tobie – żachnął się Zach. – Wobec tego niech się każdy przyszykuje. Tej nocy do owych bagien dojedziemy? – zwrócił zapytanie do Swartki.
– Na miejscu jednakże liczę na posłuszeństwo wobec mych rozkazów. – stwierdził wyniosłym tonem Ventrue.– Tutaj możemy sobie omawiać strategie i negocjować, ale w bitwie jest jeden naczelny wódz.
A Swartka wzruszyła ramionami.
– W godzinę będziemy na miejscu.
Rozbójniczka uniosła się z miejsca, włosy na plecy odrzuciła, czarne pasmo od wykarminowanych ust przyklejone odrywając.
– Ja głupia dziewka z bagien jestem – rzekła – ale coś mnie w tej opowiastce, choć krasnej, nie pasuje bardzo, Swartko. Bóg po sprawiedliwości to na wieczną pokutę w topieli Powroźnika mógł pchnąć… Ale dobry Bóg takich rzeczy nie robi niewinnym dziatkom, toć je na wiekuistą mękę skazałby jako ich ojca – popatrzyła na Jaksę i Giacomo pytająco. – Co inne dawne bogi. Oni lubiali tworzyć pomniejsze sługi na podobieństwo swoje i poddane sobie. Na wiek, płeć, cnotę czy jej brak nie patrzyli przy tym zanadto. Coś w tym moczarze siedzieć może jeszcze. Coś, co jak ofiarę te dziatki przyjęło. Jakso – obróciła się do bożogrobca – ja słyszała od jednego Nosferatu, że topce niczego bardziej od różańca nie boją się. Że człeka z różańcem na szyi wciągnąć w toń nie dadzą rady. A po oczach nim uderzone ślepną jak kocięta.
– Ładować się będziem w bagna, na terenie nieznanym, przeciwko nieznanym przeciwnikom na słowo jednej jeno osoby, co ją poznalim ledwo parę godzin temu i jeszcze ludzi ryzykować i na wabik wystawiać? – Tsogt wypowiedział zdanie przysłuchującej się wypowiedziom wampirów Sarnai. – Zadanie nasze inne, nie zaś dać się w bagna jakoweś wciągać w imię zadzierzgnięcia sympatii w boju. Tem bardziej skoro jest droga inna i dla ludzi bezpieczniejsza. Chcecie iść na mokradła, to idźcie. My nie ruszym.
Rycerz Habsburgów tylko skinął głową w zrozumieniu i rzekł.– Ksiądz Giacomo też nie ruszy w bój, bo pożytek z niego byłby żaden, więc ta wyprawa dobrowolną jest. Ty jednak drogi Marcelu chyba nie zostaniesz, co?
Widać było, że się Francuz wzdryga by powiedzieć tak. Widać było że na spotkanie z utopcami ochoty nie ma. Niemniej ostatecznie rzekł.– Tak… wyrusssę.
Marta rzekła Italczykowi i Francuzowi krótkie pożegnanie, przed Koenitzem znowu dygnąć próbowała, i tak samo marnie jej to wyszło jak przeszłej nocy. Nim opuściła zgromadzenie, przy Węgrze zatrzymała się, dwa palce wsparła lekko na jego ramieniu i do ucha się nachyliła.
– Za blisko Krakowa te upiorzyska, czymkolwiek są – wyszeptała. – Maskarady Rusinów uczyć mamy, na własnej ziemi nie przechodźmy mimo. Dla własnego bezpieczeństwa, a Szafrańcowi ku wywdzięce, że kiesę otworzył. Choćby i nie szeroko. Idę rychtować nas.
Zach skinął na znak zgody.
– Ilu z sobą bierzesz?
Dwa palce podniosła mu z ramienia i przed oczy przesunęła.
– Czworonoga?
Skinęła twierdząco.
Tatarzy widząc rozchodzące się towarzystwo ruszyli ku swemu obozowisku. Sarnai zatrzymała się w pół kroku i posłała Tsogta do Koenitza zanim odeszli całkiem. Ghul podszedł do Wilhelma i do ucha coś szepnął.
|