Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2016, 23:47   #31
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


“Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli. Ponieważ bowiem przez człowieka przyszła śmierć, przez Człowieka też dokona się zmartwychwstanie. I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni, lecz każdy według własnej kolejności."
1 Kor 15, 20-23






SANDERS


Wedle słów niesięgającego Sandersowi do pachy gnojka, gdzieś w okolicy czaiło się wybawienie w postaci ambulatorium lub innego pomieszczenia przeznaczonego pierwotnie do opatrywania rannych tudzież stawiania na nogi średnio zdrowych. W końcu, do jasnej cholery, znajdował się w kompleksie naukowym, badawczym. Pseudomedycznym, bo te jajogłowe skurwysyny lubujące się w porywaniu ludzi i pakowaniu ich do lodówek, bankowo miały tytuły doktorskie. No kurwa jak w jakiejś sekcie - tajne miana i stopnie wtajemniczenia. Doktor, profesor, laborant, praktykant - jedna mafia łapiduchów.

Pozostawało pytanie czy dzieciak, prócz znania najwidoczniej adresu mety na prochy i bandaże, umiał też z nich korzystać. Rozróżniał która ewentualnie tabletka zbije gorączkę, a która wyśle pacjenta na drugą stronę tęczy pospiesznym ekspresem o nazwie nagły zgon. Niby szczylek nie wyglądał jakoś wyjątkowo - ot zabiedzony, brudny gówniarz jaki tysiące tropiciel widywał na powierzchni przez te wszystkie lata szwendania się po Zasranych Stanach. Tyle dobrego, że jednak potrafił gadać i komunikowali się werbalnie. Dochodzenie o co gnojowi mając za wskazówki raptem wymowne spojrzenia i miganie łapami… nieee, nie dzisiaj. Na to Sanders był definitywnie zbyt obolały, wściekły i chory.

Wydawało mu się, że wydostanie się z mokrej, capiącej trupek kloaki wyssało z niego resztkę sił. W świetle latarki widział jak niegdyś białe bandaże teraz zmieniły kolor na brudno-gówniany z domieszką ciemnego szkarłatu wciąż sączącego się z ran. Krwawił, głowę rozsadzała mu gorączka, zaś drobna część jego duszy cieszyła się z mokrych od wody ubrań, które choć śmierdzące okrutnie, ochładzały trawione gorączka ciało.

Gorączka, słabość i ból przy każdym nawet najmniejszym poruszeniu… ale musiał iść. Musiał ścisnąć poślady razem z zębami i iść w ślad za gnojkiem bez imienia. Szedł więc, opierając się ciężko dłonią o ścianę, a złośliwy chochlik wewnątrz ciemnowłosej głowy nie omieszkał nie zauważyć faktu iż bez tej podpórki, Sanders wypieprzyłby się jak długi i być może już się nie podniósł.

Momentu w którym dzieciak wziął go za rękę, a potem posłużył ponownie za żywą podporę… cóż. Tego zmysły tropiciela nie zarejestrowały. On sam walczył z dwojącym się obrazem, drgającym niekontrolowanie i wirującym wbrew wszelkiej logice, niczym obraz po kwasie. Ten kto nigdy nie żarł kwasu nie wiedział nic o halucynacjach.
Oczy Sandersa błądziły po ciemnych śliskich ścianach, przez które przebijały sie fantastyczne kształty i kolory, nadając okolicy tęczowego blasku. Już nie szedł ciemną doliną, lecz słoneczną aleją w ogrodzie pełnym…

Wpierw poczuł uderzenie w twarz: słabe, ale samym faktem zaistnienia przykuwające uwagę.
- Sen zły! Wstań! - usłyszał chrypokwik Szczyla tuż przy swoim uchu. Zaraz dołączyło do niego szarpanie za mniej pokancerowane ramię i mężczyzna ze zdziwieniem odnotował, iż leży w pozycji horyzontalnej na paskudnych, zimnych płytkach parę kroków od pomieszczenia w którym znalazł swojego towarzysza.

Ponaglany drobnymi rączkami, szarpiącymi jego ubranie w usilnej próbie pomocy przy relokacji na ponoć bezpieczny teren. Świecił latarką na ziemię tuż przed poruszającym się na kolanach starczym mężczyzna zbyt słabym aby stanąć o własnych siłach. Skupił uwagę na światełku przed nosem, skaczącym po coraz to nowych elementach. Płytki, kolejne płytki. Rozbite szkło.

Szkło… cholera…

Więcej czerwieni…
kolejne gęste jak melasa krople. Skąd one się biorą?

Świtało pada na przedramię, oczy Sandersa mrugają niezdecydowane czy się zdziwić czy przerazić. Na tle białej jak kreda skóry krople czerwieni lśnią niezwykle intensywnie, lecz nie to jest niezwykłe. Cała powierzchnię skóry przecina pajęczyną żył - czarnych, napuchłych i wyraźnie chcących sie wydostać poza ciało. Nie powinny tak wyglądać, nie jak na tej mutantce z trumny, zabitej przez odmrożonych!

Trumna. Mutant. Ręka.

Trzy pojedyncze słowa, próbujące przebić się przez opary cierpienia. I ciemność.

Czerń tropiciel przywitał z ulgą, osuwając się nieprzytomny w jej lepkie, kojące ramiona.


***


Ile leżał nieprzytomny... trudno było Sandersowi jednoznacznie stwierdzić. Był w końcu pod ziemią, za towarzysza mając raptem średnio wygadanego dzieciaka. Budził się powoli - wpierw poczuł zimno i twardość powierzchni na której leżał, potem doszedł go smród stęchlizny i rozkładu.

Pamięć rozbudzała się niechętnie, szurając ostentacyjnie kapciami po podłodze z mózgu tropiciela, czym doprowadzała go do kurwicy... ale się budził.

Ciężka niczym trumienne wieko powieka podniosła się powoli, z trudem i przy zużyciu większości posiadanej teraz przez mężczyznę chęci życiowej.

- Leż - nim mrugnął doleciał do niego zdenerwowany szept Szczyla. Siedzieli w ciemności, a niewielki okrąg jasności dawanej przez latarkę przypominał bardziej mdłe echo, niż solidny promień oświetlający mu drogę gdy szedł na kolanach... widocznie trochę czasu zajęło nim wrócił do świata żywych z krainy wiecznych łowów.

Obok latarki zauważył swoją apteczkę, zaiwanioną ze stróżówki wydawało mu się dziesiątki lat temu.

Czuł się lepiej - nie dobrze, czy zajebiście, o nie. Wciąż było mu chujowo.
Chujowo ale stabilnie.




ABIGAIL

Otoczenie Ryan przywitało jej decyzję z zadowolonym pomrukiem. Atmosfera odrobinę się rozluźniła, choć wciąż szarpała napięte niczym postronki nerwy wizją zbliżającego się nieuchronnie paskudnego końca. Dowódca najemników kiwnął głową z miną wybitnie mówiącą “to się okaże”. Wydawał się jednak mniej wściekły niż przed nagłym odwrotem, a uśmiechopodobny grymas jaki zagościł przez mgnienie na jego twarzy wyglądał szczerze.

- Daaaaa… miedik - pierwszy odezwał się Rusek, stając nad blondynką i obcinając ją wybitnie oceniającym spojrzeniem, zupełnie jakby szacował czy owa teza z lekarzem ma racje bytu, a może jest kolejną ściemą? Na żołnierza Abigail nie wyglądała, do tego wskazywała zatęchłe, mroczne korytarze jako swoje poprzednie miejsce pracy. Coś musiało być na rzeczy, zresztą każdy głupi wiedział, że ci jajogłowi znali się na nikomu niepotrzebnych pierdołach i umieli je przekształcić na umiejętności przydatne otoczeniu. - Nu, komandir zobaczy jak sje gapi na nas. Da jej komandir nożnice to zaraz nas będzie zadźgać chciała.

- Nożn… że kurwa co?
- ranny Murzyn warknął gdzieś z kąta. Wyglądał źle - poszarzały, spocony. Trzymał się za brzuch, przyciskając do niego pokrwawioną szmatę niewiadomego pochodzenia. Uparcie odmówił przyjęcia pomocy nim reszta oddziału nie zostanie opatrzona.

- Boisz się jednej małej laski, Dymitri?
- Burris parsknął i sięgnął łapami w kierunku jeńca. Zachrobotał kluczyk, po chwili jęknął metalicznie mechanizm otwieranych kajdanek. Dziewczyna zdążyła raptem rozetrzeć obolałe nadgarstki, gdy na jej kolanach wylądowała czarna paczka z wiele mówiącym nadrukiem przedstawiającym równoramienny, biały krzyż.

Wciąż obserwowali każdy jej ruch, lecz pozwolili działać, przemieszczać się już samodzielnie. Z popychanego i pogardzanego jeńca stała się jeńcem z zalążkiem własnego statusu. Co prawda o zaufaniu nie mogło być mowy - nie dostała nawet głupiego noża, a wszelkie ostre przedmioty z apteczki używała pod czujnym nadzorem wzrokowym Ruska - nie przeszkodziło to jednak w zdobyciu paru fantów.

Skupiona na zszywaniu rozoranego pazurami przedramienia pucołowatego najemnika jakiego widziała pierwszy raz na korytarzu piętro niżej, kiedy to spacerował razem z Sony’m i tą oddziałową laską, wpierw poczuła ciepło na ramionach. Odruchowo skuliła się, przyciągając barki do siebie i chowając w nich głowę, co wywołało szydercze, rozbawione śmiechy i ciche komentarze.

- Patrzcie ją, zejdzie ze strachu i po kłopocie
- ktoś parsknął głośno, ktoś inny mu zawtórował, a Ryan zorientowała się skąd pochodzi ciepło. Okryto ją flanelową, męska koszulą, wyciągniętą zapewne z prywatnych zapasów milczącego ponuraka w kapturze. Roger’a o ile dobrze kojarzyła.

- Nie mam zapasowych butów, ale masz to - kobiece ręce wcisnęły w blade dłonie medyczki dwie pary ciepłych, wełnianych skarpet. Do obuwia było im cholernie daleko, jednak i tak stanowiły nieporównywanie lepsza ochronę przed chłodem, niż sama skóra. Przynajmniej nie poucieka dalej na boso…

Nim założyła ostatni szew i przeniosła się na kolanach do drugiego rannego, Burris zdążył naradzić się z kapturnikiem. Obaj jak na komendę przeładowali broń, wprowadzając naboje do komór magazynków. Dźwięk był na tyle niespodziewany, że Ryan znów się wzdrygnęła, a otoczenie również tym razem nie oszczędziło jej kpiących uśmieszków, przeplatanych z cichymi docinkami. Ucichły niczym ucięte nożem, gdy dowódca zabrał głos.

- Dana zostaniesz z Sony’m, dopilnujesz żeby nasza laleczka nie zaszyła mu nie tego co potrzeba - pozwolił sobie na wymowny żarcik, chociaż uśmiechał się i mówił przez zaciśnięte zęby. Znów rozsadzała go złość, a obudzona niedawno kobieta aż czuła jak pali jej skórę - My sprawdzimy pozostałą część trasy. Nie możemy pozwolić na ponowne zaskoczenie, kończy się nam mięso armatnie - rzucił lekkim tonem, nie odrywając świdrującego spojrzenia od “nie nazywaj mnie Ryan”.




WILLIAM

Bieg, szybko… szybciej! Nie zatrzymywać się, nie wolno stawać! Rusz się, jeszcze tylko kawałek! Dasz radę! Musisz biec!

Tylko jak to zrobić, gdy kolejne ciosy wczepionego w plecy stwora darły skórę i mięśnie, zaś skute ręce nijak nie potrafiły poradzić sobie z dosłownym zrzuceniem problemu z karku? Ciało Williama poderwało się do biegu, choć każdy pokonany przez niego centymetr trasy znaczyły szkarłatne krople, gęste i czarne w kiepskim, mrugającym pod sufitem oświetleniu. Wyminął jednego przeciwnika, przed drugim już nie dał rady uskoczyć.

Warkot wygłodniałej bestii zlał się w jedno z ludzkim okrzykiem cierpienia, jakim Lennox powitał wbijające się głęboko w lewe udo pazury. Mimo to biegł, choć biegiem coraz trudniej było to nazwać. Zataczał się, tracił tempo, rzężąc coraz głośniej i bardziej boleśnie.

Siedzący na plecach stwór nie dawał za wygraną. Szamotał się wściekle zaś każdemu drgnięciu jego śmierdzącego octem cielska, towarzyszyły fale potwornego bólu. Rwał, rozrywał, wbijał ręby w kark i bark, dokładając kolejne rany do coraz bogatszej kolekcji zranień Lennoxa. Wykazywał w tym tyle zacięcia i złości, że wystarczyło kilkanaście sekund, aby koszula mężczyzny cała zmieniła kolor na ciemno-bordowy. Tak samo jak spodnie.

Każdy kolejny krok był cierpieniem, obraz przed oczami przesłoniła rubinowa mgła. Dźwięki poczęły uciekać gdzieś w dal, wyparte coraz głośniejszym hukiem z jakim pulsowały jego skronie. Coś spadło na niego z sufitu.

Niczym w zwolnionym filmie przyglądał się jak podłoga złośliwie pędzi mu na spotkanie, zbliżając się coraz prędzej i prędzej. Uderzenia o nią nie poczuł, zbyt pochłonięty szaleńczym miszmaszem darcia, łamania, rozrywania, miażdżenia, rwania, siekania, żucia i odgryzania.

Dopadły go niczym chmara szarańczy, przyszpilając do podłogi ostrymi jak skalpele szponami. W panującej dookoła ciemności nie widział ich dokładnie… i chyba nie chciał widzieć.

Wystarczyły mu błyszczące krwią paszcze pełne ostrych białych zębów, refleksy świetlne na łuskach podłużnych pysków i oczy - lśniące po kociemu w coraz gęstszym mroku. Były samym ruchem, sykiem i agresją dającą ujście właśnie na nim. Podrygiwał w jej rytmie, rozrywany żywcem po kawałku… mimo to nie krzyczał.

Zachował ciszę nawet w momencie, gdy wielka łapa wielkości trzech jego dłoni, oparła się o podłogę tuż przy jego twarzy. Poczuł oślizgłą wilgoć na policzkach i czole, naraz nie miał już czym oddychać.

Nim do umierającego umysłu doszło co się dzieje, olbrzymie szczęki zacisnęły się z przyprawiającym o torsje, mokrym bulgotem, odrywając ludzką głowę od tułowia.

Wreszcie Lennox nie czuł już nic.




 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline