Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2016, 12:02   #1
Lifeless
 
Lifeless's Avatar
 
Reputacja: 1 Lifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwuLifeless jest godny podziwu
[Autorski] Krwawa Róża

13.05.2008, poniedziałek, Mutazone, Nowy Jork
Setki barw po raz ostatni tej nocy rozświetliły niebo, a huk wystrzału poniósł się echem po okolicy, szybko zagłuszony jednak przez podekscytowany tłum. Fajerwerki były zwiastunem końca kolejnej rocznicy wprowadzenia ustawy o równouprawnieniu mutantów i większość rodzin udawała się po nich do domów, żeby przygotować się na następny dzień, ale nie młodzież. Dla młodzieży dopiero po ostatniej eksplozji zaczynała się zabawa, bowiem do wczesnych godzin rannych w Parku Równości trwała huczna impreza.

Tak też miało być i dzisiejszej nocy, czego zapowiedź dało się słyszeć w radosnych okrzykach młodych dorosłych. Normalnie takie zachowanie spotkałoby się pewnie ze sprzeciwem co starszych członków społeczności, ale ten dzień był wyjątkowy i każdy zdawał sobie z tego sprawę. Święto Równości to święto mutantów. Jedyna okazja w roku, by móc na swój sposób podziękować światu za możliwość swobodnego życia wśród zwykłych ludzi. W takich okolicznościach nawet emeryci spoglądali na wesołe grupy pijanych nastolatków z uśmiechem.

Piątka ochroniarzy stuknęła się kieliszkami do szampana, by po chwili wypić całą ich zawartość, a ceremonię toastu przypieczętować niewyszukanym żartem. Oliver Hash śmiał się równie głośno co pozostali, ale wzrokiem szukał już Lewisa. Nawyk dawał o sobie znać nawet w chwilach, w których teoretycznie był wolny od służby. Co prawda wiedział, że polityk miał do dyspozycji jeszcze kilkudziesięciu innych ludzi, jednak pozycja szefa ochrony wymuszała na nim większą odpowiedzialność niż na przeciętnym bodyguardzie.

Tak więc gdy tylko spostrzegł wysoką, barczystą sylwetkę swojego szefa, przeprosił towarzystwo i ruszył w jego kierunku, choć chód miał nieco rozluźniony od alkoholu. Oczywiście Adrian stał w otoczeniu innych szych, które tylko szukały okazji na wejście mu do tyłka, ale szybko zauważył nadchodzącego przyjaciela i równie szybko pozbył się natrętów w garniturach. Wielu z nich uważało pewnie, że ten starzejący się mężczyzna powoli traci siły, jednak mocny uścisk dłoni i bystre oczy mówiły co innego. Mówiły: "Hej, wiem, że nie jestem już najmłodszy, ale lepiej mnie nie lekceważ".
- Jak się pan czuje, panie Lewis? - zapytał Oliver, podchodząc do jednego ze stołów porozstawianych wzdłuż parku i rozlewając poncz do dwóch szklanek.
- Bardzo dobrze, dziękuję. - Adrian z uśmiechem na twarzy odebrał od ochroniarza naczynie. - Ale z tego co pamiętam, to dzisiaj jesteś zwolniony ze służby, więc takie rzeczy nie powinny cię interesować.
- Jako przyjaciel martwić się będę zawsze. - Zaśmiał się, upijając trochę ponczu.
Polityk westchnął głośno i częstując się ponczem, wolną ręką pokazał na grupy ludzi uczestniczących w zabawie.
- Młody jesteś - baw się, pij, korzystaj z czasu, póki możesz. Zobaczysz, że za kilka lat to wszystko cię znudzi i wtedy będziesz pluć sobie w brodę, że nie zarwałeś więcej nocy, kiedy wiek dopisywał. Zwłaszcza dni takie jak dzisiaj warte są hucznych przyjęć i dziesiątek godzin spędzonych na parkiecie.
- Tutaj nie widzę żadnego parkietu.
- Za to z pewnością widzisz ładne dziewczyny i alkohol. Chyba że troska o mnie tak bardzo przysłoniła ci świat, że trzeba cię już spisać na straty.
Lewis miał rację. Atmosfera wszechobecnego rozluźnienia była tak gęsta, że dało się ją ciąć nożem. Młodzież wykrzykiwała coraz to mniej logiczne zlepki słów, całość uzupełniając tak nadmierną gestykulacją, że co bardziej wstawieni rozlewali przy tym piwo. Część tańczyła do muzyki płynącej z samochodów zaparkowanych nieopodal, a raz na jakiś czas dało się spostrzec pary uciekające wspólnie do pobliskiego lasu, by zapobiec wzrostowi niżu demograficznego. Ci, którzy nie zamierzali się bawić, byli już w mniejszości i z pewnością szykowali się do odjazdu.
- Jak sam widzisz, głupotą byłoby nie skorzystać. - Polityk mrugnął do niego, wskazując szklanką z ponczem na grupkę rozchichotanych dziewczyn, raz po raz zerkających na Olivera. - O mnie się nie martw. Już tutaj jest przynajmniej kilkunastu zwalistych facetów, którzy mają na mnie oko, a przecież za chwilę wracam do domu, gdzie czeka ich na mnie jeszcze więcej. Nie to, żebym jakoś specjalnie lubił takie towarzystwo. Po prostu niedyskretnie daję ci znać, że nic tu po tobie, jestem bezpieczny.
- Myślę, że wyjaśnił pan to wystarczająco dosadnie. - Zaśmiał się Hash.
- Cieszę się, że się rozumiemy – powiedział Lewis, kładąc szefowi ochrony rękę na ramieniu. Przez chwilę patrzył mu uważnie w oczy, jak zawsze kiedy próbował kogoś do czegoś przekonać, po czym poklepał go, wyminął i rzucił na odchodne: - To do zobaczenia, Oliverze. I miłej zabawy.
Mężczyzna westchnął. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo polityka ciążyła właśnie na nim, ale wiedział, że Adrian ma rację. Nie mógł kwestionować kompetencji ludzi, których zresztą samemu wybierał. Są dni robocze i są dni wolne. Dzisiaj akurat wypadł ten drugi. Oliver upił resztkę ponczu, krztusząc się przy tym, gdy zauważył, że jedna z dziewczyn przyglądających mu się puściła do niego oczko. Wyglądało na to, że zabawa będzie udana.


*****

Max oddalił się od swojej grupy, wcześniej głośno informując ich, że idzie załatwić potrzeby fizjologiczne. Naturalnie nie było to zbyt mądre z jego strony, ale któż myśli trzeźwo po tylu kolejkach alkoholu? W każdym razie mocno niepewnym krokiem ruszył w stronę lasu, po drodze potykając się przynajmniej kilka razy. Żeby zamaskować to, jak bardzo był pijany, postanowił zacząć śpiewać na cały głos "Viva los mutantes!". To też wydało mu się dobrym pomysłem.

W końcu znalazł wystarczająco proste drzewo, aby móc się o nie oprzeć bez przewracania się i natychmiast wykorzystał sytuację, załatwiając to, po co tu przyszedł. Bezwstydnie wydał z siebie odgłos ulgi i już zapiął rozporek, już miał wracać do grupy, kiedy nagle spostrzegł w głębi lasu ruszające się kształty. Normalnie prawdopodobnie zawróciłby, nie chcąc zapuszczać się dalej w takich ciemnościach, ale alkohol i młodzieńcza ciekawość zrobiły swoje. Koniecznie chciał sprawdzić, co tam zobaczył. A nuż trafi na nagie ciała splątane w miłosnych igraszkach. To dopiero byłaby historia!

Ruszył więc przed siebie - tym razem stawiał kroki uważniej, żeby nie poinformować zakochanej pary o swojej obecności. Niestety przy tak słabej widoczności nie był w stanie zachować odpowiedniej ostrożności i w końcu nacisnął stopą na leżącą gałąź, łamiąc ją. Dźwięk natychmiast zaalarmował kontury, które momentalnie zniknęły z pola widzenia Maxa. Ten jednak nie zamierzał się poddać. Ruszył naprzód niemal biegiem, śmiejąc się i będąc przekonanym o tym, że właśnie przyłapał kogoś na uprawianiu seksu. Kiedy nareszcie zobaczył, z czym naprawdę ma do czynienia, momentalnie przestał się uśmiechać.

Pocisk przeszył krtań akurat w momencie, w którym jego zmutowany głos miał wypełnić całą dzielnicę przeraźliwym wrzaskiem. Przycisnął dłonie do szyi, ale usilne próby złapania powietrza kończyły się tylko połykaniem własnej krwi. Opadł na kolana, a świat przed oczami powoli mu się zamazywał. Paznokciami rozorał sobie skórę na twarzy, jednak gdy chwilę później ciało osunęło się bez życia na ściółkę leśną, było mu już wszystko jedno.


*****


Adrian Lewis wysiadł z samochodu i odetchnął świeżym powietrzem bez tego całego zapachu siarki i alkoholu. Na całe szczęście dom znajdował się wystarczająco daleko od Parku Równości, żeby nie było czuć smrodu.
- To wszystko na dzisiaj. Dzięki, chłopaki i lećcie się bawić – powiedział z uśmiechem do kilku ochroniarzy, którzy pilnowali go podczas Święta i z którymi wracał samochodem. Ci podziękowali mu, życzyli miłej nocy i odjechali.
Polityk odwrócił się i przez dłuższą chwilę podziwiał pięknie wykończoną posiadłość. Wiedział, że w środku już czekają na niego żona z córką, ale musiał jeszcze coś zrobić, zanim weźmie je w ramiona. Otworzył więc furtkę i ruszył wzdłuż ścieżki do niewielkiej komórki położonej kilkanaście metrów od domu. Po drodze pozdrowił ręką patrolującego podwórko Aarona i zapytał go, czy dzieciaki poszły spać.
- Ostatnio jak je widziałem, skakały i krzyczały na widok fajerwerków – odparł Apfelbaum, śmiejąc się. - Nie jestem pewien, czy nawet pani McDara zdołałaby ułożyć je na materacach po takim widowisku.
- Ach, te dzieciaki – westchnął Lewis. - Tyle z nimi zachodu, ale bez nich życie straciłoby cały koloryt.
- Święte słowa, proszę pana.
Adrian minął go i podszedł do tego niewielkiego pomieszczenia. Przed wejściem do środka zdjął jeszcze lornetkę z wieszaka znajdującego się przed drzwiami.

Coś co z zewnątrz wyglądało niezbyt zachęcająco, z pewnością zaskoczyłoby każdego, kto zdecydowałby się obejrzeć wnętrze tej "komórki". W środku znajdowały się bowiem schody niżej, a kiedy się po nich schodziło, oczom ukazywał się długi korytarz wypełniony zapalonymi świecami, obrazami i stolikami, na których położone były urny. Niczym grobowiec z dawnych czasów w swoim pięknie miał coś przerażającego.

Mężczyzna otworzył drzwiczki od komody, świecąc lornetką do środka, po czym wyciągnął z niej świece. Następnie zaczął przechadzać się między urnami, szukając tej, przy której wosk już się roztopił. Kiedy znalazł, zatrzymał się i niespiesznie przygotował nowe źródło światła.

Dusze zmarłych różnie się zachowywały, gdy tu przychodził. Czasami płakały, innym razem radowały się, jeszcze kiedy indziej smuciły. Zdarzało się, że zachowywały się normalnie, rozmawiały ze sobą jak ludzie, przekonane o tym, że wciąż żyją. Dzisiaj krzyczały. Wrzeszczały przeraźliwie, wiedząc o tym, że śmierć dopadła ich już dawno temu; wyżywały się więc krzykiem, próbowały zmusić go do opuszczenia miejsca spoczynku. Cichy, uspokakający głos Lewisa kontrastował z ich pełnymi furii jazgotami.

Stwierdzenie, że długie lata życia go do tego przyzwyczaiły, byłoby kłamstwem. Nigdy nie przyzwyczai się do kontaktu z umarłymi, nigdy też nie zrozumie zależności, jakimi rządzi się ten drugi świat. Wiedział jedynie, że dusze nie zdają sobie sprawy z obecności żywych, jeśli ci są w pobliżu. Reagują tylko na niego, bo jest w stanie się z nimi porozumiewać. Jednak wystarczyłoby, aby pokazał im krainę, do której niegdyś należeli... a mogłoby wydarzyć się coś strasznego. Dlatego też nie zamierza tego zrobić. W tym życiu ani w następnym.

Uśmiechnął się, gdy ozdobił ołtarzyk swojego pradziadka nową świecą. Dusza mężczyzny od razu się uspokoiła. Nigdy nie dowiedział się, czemu tak się działo, ale chyba na swój sposób rozumiał. Duchy potrzebowały kogoś, kto by się nimi opiekował. Nawet jeśli nie zawsze wiedziały, gdzie są i co ich tu zaprowadziło, poczucie ulgi z zapalonej świecy pozostawało takie samo.

Lewis już miał wrócić po następną gromnicę, kiedy nagle zatrzymał się w miejscu zdezorientowany. Oto nawiązał kontakt z kolejną duszą w okolicy, duszą, której wcześniej tu nie wyczuwał. Chwilę później pojawiła się zaś następna. I jeszcze następna. Szok sprawił, że przez dłuższy czas, zdecydowanie zbyt długi, nie wiedział, co się właściwie wydarzyło. Jednak gdy tylko zrozumiał, rzucił się biegiem w stronę schodów, a zaskoczenie zmieniło się w strach.

Musiał jak najszybciej dostać się do Karen i Rose.


*****


Karen wzięła za rękę Rose, która już wpółprzytomnie utrzymywała się na nogach, umysłem będąc daleko w krainie snów. Helen spojrzała na dzieczynkę z uśmiechem. Była ostatnim niedobitkiem dzisiejszej nocy. Wszyscy pokładli się na materace i dawno odpłynęli oprócz niej, ale jak widać i ją od zaśnięcia dzieliły zaledwie minuty. Zwłaszcza że matka przyszła ją odebrać i zaprowadzić na górę, do sypialni.
- Jeszcze raz dziękuję wam, dziewczyny, za dzisiejszą opiekę nad dziećmi – powiedziała z uśmiechem Karen. - Zapraszanie tych urwisów do naszej posiadłości co roku to już właściwie tradycja i chociaż tym razem mieliśmy kłopoty ze znalezieniem opiekunów, nie chcieliśmy ich rozczarować. Mam nadzieję, że nie sprawiły zbyt dużo kłopotów?
- Niech da pani spokój. - Machnęła z uśmiechem ręką Helen. - Dzieciaki są przesłodkie i jakby to ode mnie zależało, to mogłabym spędzać z nimi nawet więcej takich nocy. Prawda, Keiko?
Wywołana dziewczyna kiwnęła tylko lekko głową, stojąc na uboczu.
- W każdym razie jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc. A teraz pozwólcie, że zaprowadzę małą na górę, bo zaraz będzie mi się słaniać na rękach. - Karen odwróciła się, praktycznie podtrzymując Rose. - Dobranoc.
Helen spojrzała na swoją koleżankę, wzdychając ciężko – zmęczenie po całej nocy opieki nad dziećmi dawało o sobie znać.
- To co, szachy?


*****


Dwójka jeszcze nieznanych sobie mężczyzn stała ramię w ramię, przyglądając się trwającej w Parku Równości imprezie. Póki co nie wiedzieli o sobie nic, wkrótce jednak mieli zostać towarzyszami broni. Dwa skrajnie różne charaktery, totalnie odmienne osobowości z ciekawie kontrastującym podejściem nawet do obecnej sytuacji.

Jack chciałby wskoczyć między tłumy balującej młodzieży, wypić razem z nimi, odurzyć się i po kilkunastu godzinach obudzić się w dziwnym miejscu z lukami w pamięci.

Arthurowi tymczasem przeszkadzało wszechobecne rozluźnienie, bowiem cały czas myślał nad tym, jak będzie wyglądało jego dzisiejsze spotkanie z Adrianem Lewisem.

Póki co łączyła ich tylko jedna rzecz, a właściwie osoba – postać Olivera Hasha. Na razie nie znali jego imienia, ale widzieli rozmowę z politykiem i zdawali sobie sprawę z tego, że jest to najprawdopodobniej ktoś wysoko postawiony w ochronie. W końcu kto inny z taką budową ciała pojawiłby się na festynie w garniturze? Zwłaszcza kiedy temperatura powietrza sięga równie wysokich wartości.

Jakby na to nie spojrzeć – ten mężczyzna był przepustką do szychy, która ich interesowała.


 

Ostatnio edytowane przez Lifeless : 24-03-2016 o 12:18.
Lifeless jest offline