Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-03-2016, 18:38   #2
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Nie ma na świecie człowieka który przed czymś by nie uciekał. Każda istota inteligentna, potrafiąca się wysłowić i posiadająca w czaszce coś więcej niż garść pordzewiałego złomu, ma swoje mniejsze bądź większe lęki, mobilizujące ciało do ciągłego ruchu. Dzień w dzień prze do przodu z zaciśniętymi szczękami, niepokojem ściskającym serce żelaznymi okowami równie ciepłymi co zaspa zalegającego zimą przy drodze śniegu. Całej podroży towarzyszy czarny cień, kładący się na karku ciężarem przywodzącym na myśl wieko trumny. Cień ten zmusza do ciągłego, nerwowego obracania się za plecy, sprawdzania czy sfora psów gończych pojawiła się na horyzoncie… a może za chwilę? Jeszcze potrzymają ofiarę w niepewności, krążąc dookoła podobne sępom, zacieśniającym coraz mniejsze kręgi nad konającą zdobyczą.

Jeszcze tylko parę oddechów, kilka uderzeń serca i koniec. Nadejdzie czas uczty. Niektórzy nazwaliby to sprawiedliwością… lecz czym jest sprawiedliwość jeśli nie pojęciem względnym? Mądrzy ludzie mawiali iż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a każdy widzi swoja prawdę jako tę najjaśniejszą i to jej się trzyma. Człowiekowi zawsze zależało w pierwszej kolejności na dobrze swoim i własnych interesów. Ciepły posiłek wypełniający brzuch, kawałek suchego kąta do spania i derka aby okryć kości. Bezpieczna przeprawa przez niezamieszkane strefy Ruin, przypominające kolaż szalonego artysty, który będąc na ostrej bani i po łyknięciu kwasu, wziął się za tworzenie groteskowej parodii ludzkiego świata, wrzucając znalezione na starym wysypisku elementy pokryte największą ilością korozji i wszechstronnie kurzopodobnego syfu. Gdzie by się człowiek nie obrócił, tak widział rozpad, rozkład… oprócz momentów takich jak ten.

Erin celebrowała powitanie nowego dnia na swój własny sposób. Odkąd sięgała pamięcią uwielbiała brać udział w owym misterium, zatrzymującym ludzką uwagę swoją magią już od tysięcy lat. Co w nim było aż tak pociągającego? Może doskonałe piękno, tym efektowniejsze, bo ulotne i nietrwałe? Właśnie ze względu na tę efemeryczność uwielbiała obserwować zmienną paletę barw, sycić uszy ciszą i spokojem magicznych minut tuż przed samym świtem, gdy czerwona kula słońca jeszcze nie zagościła na niebie - była tam, to oczywiste, lecz ciągle pozostawała niewidoczna, jakby droczyła się z obserwującą kobietą czy wyjść z ukrycia… a może jednak dać sobie dziś spokój?

Wychodziło, zawsze to robiło. Cokolwiek by się nie działo, jak wiele trosk i nieszczęść spadało na ziemie, Słońce pojawiało się wytrwale i niezmiennie. Z jednej strony w tym przypominało gończego psa, z drugiej dawało nadzieję. Nieważne jak źle los nie ułożył ścieżek, nadzieja ciągle pomagała pokonywać ich zakręty i wyboje.

Za radą John’a cieszyła się chwilą. Siedziała w bezruchu, z kolanami podciągniętymi pod brodę i posyłając w powietrze kolejne kłęby siwego dymu, pozwalała sekundom ulatywać w niebyt, rozwiewać się na podobieństwo papierosowej mgiełki. Skupiała uwagę na krajobrazie, woląc omijać wzrokiem towarzyszących jej… dla higieny psychicznej nazywała ich ludźmi. Brzmiało to niepomiernie lepiej niż omamy, halucynacje, stosowane wymiennie z ostrym pierdolcem. Jeśli ktoś słyszy głosy, wbrew pozorom jeszcze nie jest źle - da się z tym żyć, funkcjonować i paradoksalnie osobnik taki nigdy nie czuje się dzięki temu samotny. Na dłuższą metę jednak jest to upierdliwe… no właśnie. Upierdliwe, lecz niegroźne. Gorzej sprawa się ma jeśli zaczynasz się z owymi głosami komunikować, czekając niecierpliwie aż odpowiedzą. Dysputujesz z nimi, obmyślasz plan działania lub podróży i powoli, rozmowa po rozmowie, oddajesz im nad sobą kontrolę. Sycisz własną krwią i rosną w siłę, przybierając własne kształty…
John i Lilly - oni jeszcze nie sprawiali problemów i dobrze się z nimi gadało. Chyba ją lubili, o ile wytwory czyjejś chorej wyobraźni mogły darzyć twórcę jakimikolwiek uczuciami.

Jak odróżnić jawę od snu? Erin od lat zadawała sobie to pytanie. Oba światy mieszały się w jej głowie, zmuszając do poruszania się na krawędzi ich obu, gdzie jeden nieopatrzny krok potrafił posłać w bezdenną przepaść ludzkiej nienawiści.

Strach, samotność, wyobcowanie. Otocznie podświadomie wyczuwało, że coś jest z nią nie tak. Jednak ona potrafiła dobrze udawać, przeinaczając fakty i pilnując się aby nie zdradzać za wiele. Prawda jest jak tlen, otrzymasz zbyt wiele i się rozchorujesz. Unikała księży, unikała domorosłych psychiatrów i psychologów od siedmiu boleści. Nie lubiła też zbyt spostrzegawczych osób, gdyż im bardzo szybko coś zaczynało w niej nie grać.
Stąd ucieczki na poranne witanie nowego dnia traktowała jako ważne ogniwo rytuału utrzymującego przy zdrowych zmysłach, lecz nic co dobre nie trwało wiecznie.

Nim Kev czy też Steve zdążył się rozkręcić, pstryknęła palcami a niedopalony skręt zatoczył w powietrzu pełen okrą wokół własnej osi zanim upadł z sykiem na mokrą od rosy trawę, gasnąc prawie natychmiast. Przed śmiercią posłał jeszcze Erin ostatnie mrugnięcie, zaś dym przybrał formę skrzydlatych gargulców, jakie widywała w starych książkach przedstawiających zabytkowe europejskie kościoły czy inne zamki. Miniaturowe potwory rzuciły się na siebie wśród skrzeku i darcia szponami, by ułamek sekundy później przestać istnieć. Kobieta mrugnęła i pokręciła nieznacznie głową w próbie odepchnięcia od siebie zwidów. Tu akurat w stu procentach potrafiła określić z czym ma do czynienia, wiec w ogólnym rozrachunku nie szkodziło i nie zagrażało życiu. Wylądowało więc w teczce “do zapomnienia”, opatrzone etykietką niegroźnego incydentu.

- On ma na imię Steven - Lilly wciąż wpatrywała się w swoje dłonie, maltretując zawzięcie wgryziony w skórę i paznokcie bordowo-czarny brud. Plamy zajmowały całe jej dłonie, ciągnąc się wzdłuż ramion aż do łokci - Wtedy, przy ognisku… tak się do niego zwracali, pamiętacie?

- Z zasady nie zwracam uwagi na sapiących, wkurwiających kolesi - John parsknął i jednym zrywem poderwał się lekko, stając pewnie na nogach - Typ ciągle rusza mordą i albo gada albo żre… jest gorszy niż moja żona. - zakończył wybitnie niechętnym tonem, oglądając gościa od stóp do głów. Skan najwyraźniej nie wyszedł za ciekawie, bo skrzywił się jeszcze mocniej i ostentacyjnie wzniósł oczy ku niebu.

Erin nie pamiętała, ale nauczyła się wierzyć Lilly i jej pasji do detali i pierdół, które ona zlewała notorycznie i z premedytacją, woląc nie skupiać uwagi na niczym dłużej niż to konieczne. Przypatrywanie się czemuś sprawiało, że najczęściej to coś również poczynało poświęcać jej uprzejme bądź mniej uprzejme zainteresowanie. Umiała się dogadać jedynie z tymi, którzy akceptowali ją całkowicie. Niewielu ich było, ale zawsze znalazła się dobra dusza, która choć na jakiś czas wytrzymywała jej obłęd. Potem odchodziła jak inni. Nic nigdy nie było zawsze i na zawsze.
Nawet szaleństwo.

- Daj spokój Steve, pewnie spałeś jak zabity. Stąd słyszałam chrapanie - zdjęła kaptur wystawiając drobną, trójkątną twarz na pierwsze promienie słońca. Lekkie podmuchy wiatru od razu poczęły szarpać za związane byle jak na karku ciemnorude włosy, zaś para granatowych oczu przykleiła się spojrzeniem do oponenta. Wysoki, pod trzydziestkę, też nosił kaptur odsłaniający raptem końcówkę nosa, usta i klujący podbródek. Trzymał się za bok, dysząc ciężko - Co z Earl’em, spać nie może? Dopiero czwarta rano, czego on ode mnie chce?

- Jak na szukanie wszędzie ma wyjątkowo czyste łachy
- John dorzucił tym swoim ironicznym tonem, wskazując brodą na ubranie strażnika. Rzeczywiście jeżeli poświęcił więcej niż kwadrans na wdrapanie się na wzgórze, powinien mieć buty uwalane zalegającym wszędzie na dole błotem - a te były czyste, nieznacznie raptem przykurzone.

- “Szukałem wszędzie” lepiej brzmi, niż stwierdzenie że nas śledzą. - czarnowłosa głowa Lilly poczęła kiwać się na boki, w przeciwieństwie do reszty ciała które zamarło w bezruchu. - Nie lubię go.

- Okropni są, no nie?
- John chętnie odbił piłeczkę - Też mi się chujek nie podoba, ale co zrobisz? Ten sam gar z żarciem, ten sam sracz. Ta sama kieszeń nas opłaca.

Stojąca z boku Erin tylko parsknęła. Czuła się obserwowana od samego początku dołączenia do karawany, zmierzającej ku szczęśliwej ziemi Federacji… ale tu akurat dużą rolę mogła odgrywać zwykła paranoja.

- Chodźmy zanim zniesie jajo - widoczna spod kaptura część gęby Steven’a rozjaśniła się uśmiechem. Widocznie przyjął oznakę radości rudej jako pochwałę dla własnego dowcipu. Wyciągnął rękę pomagając kobiecie przejść przez powalony pniak. Słoneczna kula wciąż stała nisko na niebie, przez co cienie wśród trawy i karłowatych krzaków układały się w bardzo ciemną mozaikę.

Znów jej coś uciekło, chociaż dałaby sobie obciąć rudą głowę, że nic odpowiedzi na swoje pytania się nie doczekała. A może jednak odpowiedział? Spojrzała niepewnie na parę ludzkich widziadeł… albo duchów. Nie dało się określić jednoznacznie. Spotkały ja tylko nieme zaprzeczenia dwóch głów.

- Nie ufają nam - gorzkie stwierdzenie Lilly usłyszała w chwili, gdy znalazła się tuż obok strażnika i nawet posłała mu w podzięce cieplejszy uśmiech. Facet chciał dobrze. Albo dobrze udawał.

- Oczywiście - Erin odpowiedziała cicho, sama nie do końca pewna komu. Wzruszyła ramionami, po czym oplotła się nimi i w ślad za karawaniarzem, powoli zagłębiła się w porastające zbocze krzaki. Patrzyła pod nogi, licząc w myślach przebyte kroki. Pomagało to ignorować rozlegające się dookoła szepty, pomruki. Po kilkudziesięciu metrach dała jednak za wygraną. Otoczona nasilająca się kakofonią bez konkretnych słów, lecz z wyczuwalnie ociekająca złością i grozą, sięgnęła do kieszeni po słuchawki.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline