Świadomość została przerwana rozbłyskiem tępego bólu. Silverballs upadł na ziemię, kontemplując co by się stało gdyby całki nieoznaczone były z makaronu. Kiedy doszedł do siebie, wnet zerwał się na nogi, bełkocząc coś w stylu:
- Niss mi nie jezd…
Co było i tak zbędne, bo elfka najwidoczniej z pomocą się nie kwapiła. W ociemniałym jeszcze umyśle, łucznik usłyszał jak rozmawia z karczmarzem. Było coś o ciałach dwóch denatek, które wkrótce miały przyozdobić lokal malowniczym fetorem zgnilizny. Kobieta zgodziła się oddać zwłoki, lecz elf miał jeszcze jeden pomysł.
- A może potniemy je na małe kawałeczki, wsadzimy do wora i sprzedamy na targu w Arkas jako wołowinę? - zaśmiał się serdecznie - No przecież żartuję! Nie moja sprawa!
Gdy wychodził z karczmy mruknął pod nosem.
- Cóż, zawsze było warto spróbować.
Wciąż nie czuł się najlepiej. Zataczając się, przypomniał sobie o ekwipunku. Już tam pal licho łuk. I tak podejrzewał że te wyciosane na nim +2 to była jakaś lipa. Ale krzesło! Co będzie sprzedawać następnej pełni, w którą zawsze zamieniał się w natrętnego kupca? Zawrócił naprędce, po drodze zaczepiając Lucynę, a przynajmniej żywiąć nadzieję że mówi do niej, nie sękatego konaru obok.
- Poczekaj na mnie chwilę, bo żem swoich rzeczy nie wziął. Matka powtarzała mi kiedyś że własnej głowy zapomnę. To była wspaniała kobieta. W przerwach między okładaniem mnie metalowym prętem. Ale zawsze.
Już za chwilę był z powrotem na schodach. Dobre siedzisko nie chodziło piechotą - pomyślał. Właściwie żaden mebel nie chodził piechotą. To byłoby dziwne.