Albert Falconi, Korsykanin, już co najmniej dwukrotnie siedział za kratkami pod zarzutem prowadzenia nielegalnej szulerni, a raz udowodniono mu przemyt złota do Belgii. Swego czasu Falconi był również podejrzany o to, że załatwił na Montmartrze jednego z członków bandy marsylczyków, ale z braku dowodów musiano go zwolnić. Miał około trzydziestu pięciu lat.
Trzeba było mu przyznać, że starał się ciągle zachować twarz i wydawało się, że groźby Moutiera nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Wyzywająco patrzył w oczy śledczego. Wreszcie sapnął i zrezygnowany spuścił oczy. Już zaczął sypać i nie miał już powrotu. – Bianchi chciał wysłać małą Ginette Maldini. Ona jest podobna do tamtej. Młoda, drobna. Pracowała już dla niego. Nie wiem, czy jej powiedział. Pewnie nie, bo i po co? Ale miał z nią pojechać. Miał załatwić paszporty u starego Schultza.
Gdy dokończył wrócił Janvier. Rzucił tylko okiem na pistolet Moutiera i jak gdyby nigdy nic usiadł na krześle. – Zaraz będzie nakaz. List już poszedł. Ze zdjęciem. – rzucił dopijając piwo. – Bianchi powiedział, gdzie go znaleźć? – spytał Filip. – Nie. Zostawił tylko numer. Miałem zadzwonić, gdyby gliny … gdybyście przyszli.
Albert wyciągnął z kieszeni kartkę z nabazgranym numerem. Janvier chwycił ją. – Pójdę sprawdzić adres.
Po jakimś czasie wrócił. W ręku trzymał nakaz na Bianchiego i adres. Rue Myrha w Barbes, jak nazywano najpodlejszą część XVIII dzielnicy. |