BERTRAND i LUIS
Zdobycie samochodu nie było problemem. Znajomy, znajomego kolejnego znajomego rodziny de Euge z przyjemnością odstąpił nowoczesny, jeszcze pachnący świeżością automobil.
Cadillac model v16 .
Marzenie wielu miłośników motoryzacji. Wygodny I szybki szesnastocylindrowy samochód sprowadzany ze Stanów Zjednoczonych.
I tak dwaj panowie ruszyli w drogę do Nantes. Przed nimi blisko tysiąc kilometrów. Pełne dwa dni podróży. Z odpoczynkiem w Bordeaux. W sumie mogli pojechać pociągiem. Ale samochód pozostawiał niezależność i możliwość swobodnej rozmowy.
Podróż – męcząca i długa, po dość dobrych drogach międzymiastowych – minęła jednak bez najmniejszych problemów. Widoki za oknami i możliwość prowadzenia takiego cacka, jakim jechali w pełni rekompensowały wszelkie niedogodności.
W końcu dotarli do Nantes. Miasta, które podczas Wielkiej Rewolucji zasłynęło z dość drastycznych metod pozbywania się wrogów Ludu.
Nantes, podobnie jak Marsylia, było znaczącym ośrodkiem portowym Francji, jednak o typowo rzecznym charakterze. Stocznie, tawerny i przyklejona do rzeki zabudowa portowa tworzyła dziwną, przemysłowo- historyczną atmosferę.
Kiedy dojechali na miejsce zapadał już zmierzch i większość miasta pogrążona była w dziwnym półmroku. Bez trudu jednak znaleźli miejsce do spania w hotelu, które poleciła im nieoceniona Carrolyn . Zarezerwowane telegraficznie pokoje czekały na nich, podobnie jak kolacja i gorąca kąpiel.
* * *
Następnego dnia spotkali się ze wspólnikiem zamordowanego detektywa – Arturo Vespenem. Aruro okazał się być człowiekiem po trzydziestce,
z imponującym, wywiniętym w górę wąsem oraz niesforną mierzwą włosów na głowie. Spojrzenie oczu detektywa było jednak czujne, taksujące, chociaż dość przeszywające i niespokojnie.
Spotkali się w południe, jak nalegał Arturo, w niewielkiej ale ruchliwej winiarni. Średniej wielkości, podpiwniczony lokal z chłodnym winem i wyśmienitymi serami tysiąca chyba smaków i gatunków.
Arturo przywitał ich z dystansem mierząc uważnie spojrzeniem.
- Mówcie! – wręcz zażądał a nie poprosił. – Co z Louisem? Domyślam się, że stało się coś strasznego, ale nie trzymajcie mnie panowie w niepewności.
I wtedy Bertrand to zważył. Eleganckie, gustowne spinki na mankietach koszuli. Takie same, jakie nosił Gonzaga. Z tego, co zdążyli się zorientować, był to symbol rozpoznawczy Bractwa którym zetknęli się w Carcassonne.
Czyżby kultyści czuli się tak pewnie, że zapomnieli o tym drobnym szczególe? A może po prostu nie wiedzieli ile wiedzą spadkobiercy.
Winiarnia wydała im się dziwnie ciasna. Dwudziestka, może i trzydziestka ludzi w różnym wieku wydawała się być przypadkową klientelą. Ale akordeonista
przygrywający w kącie wydawał się, jak na gust Bertranda, coś za często na nich zerkać.
Podobnie jak inny typek, ubrany jak typowy przedstawiciel warstwy średniej niższej – w prosty, stonowany
strój i z nieodłącznym beretem na głowie. MARC, SOPHIE
Vernier i Sophie pozostali w Maryslii zajmując się zbieraniem informacji z przeczesanych do cna bibliotek – zarówno tej miejskiej, uniwersyteckiej jak i kilku prywatnych zbiorów. Szukali kolejnych informacji korygując i potwierdzając już te raz zdobyte. Weryfikując, odrzucając kolejne hipotezy badawcze, szukając kolejnych punktów zaczepienia.
Niestety, pracowali tylko we dwójkę, bowiem na spadkobierców spadło jeszcze jedno nieszczęście.
Claude Levi-Strauss przeszedł rozległy zawał. Tak po prostu. Nocą. Jego stan był na tyle poważny, że badacz przebywał w szpitalu walcząc o życie. Jak na razie lekarze robili co mogli, lecz stan naukowca był poważny. Wiek i choroba robiły swoje, a ostatnie tygodnie życia w stresie i napięciu nie sprzyjały chorobie serca, na jaką cierpiał.
Charlotte De Voltau spotkała się z nimi tak, jak to miała w zwyczaju, popołudniem w dniu, w którym dwójka ich przyjaciół najpewniej właśnie spotykała się z partnerem zabitego detektywa.
- Znalazłam! – wykrzyknęła radośnie. – Nie uwierzycie co znalazłam?
- Co? – Marc, jak zawsze dał się podpuścić tej charyzmatycznej trzpiotce.
- Nie co, lecz kogo – rozpromieniła się spadkobierczyni w uśmiechu. – Nazywa się Albert Fernierun. I jest członkiem Zakonu, do którego należał mój wuj! A co więcej, mieszka stosunkowo niedaleko od Marsylii. W Gap. To niespełna dwieście kilometrów stąd. W klasztorze. Tak! Jest zakonnikiem. Opatem tamtejszego zboru braci Kapucynów Mniejszych.
Spojrzeli na nią nie za bardzo wiedząc, dlaczego jest taka radosna.
- Pamiętam go, z czasów kiedy miałam kilka lat. To znaczy może nie pamiętam, ale szperając po domu, w zapiskach i zdjęciach wuja trafiłam na jego ślad. Tak naprawdę nazywał się Sergio Antonio Escobar. I był przyjacielem wuja, aż do Wielkiej Wojny. Potem jednak ich ścieżki się rozeszły. Rozumiecie. Escobar poszedł do zakonu takiego religijnego, a wuj porzucił Zakon, ten tajemny, lecz nadal podtrzymywał te… no wiecie. Sprawy w piwnicy. Czy to nie ekscytujące? Mam zamiar udać się do Gap jutro, z samego rana. I liczę na to, że któreś z was, smutasy, będzie mi towarzyszyło. Mam przeczucie, że Escobar alias Albert może coś wiedzieć. Rzucić trochę światła na Bractwo, na Zakon i, co najważniejsze na bestię, której do tej pory strzegli.
W końcu nabrała oddechu.
- To jak, ruszacie ze mną czy macie coś jeszcze do zrobienia tutaj, na miejscu?