Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-05-2016, 11:03   #173
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Angelique, Bobby

Bobby, chociaż niechętnie, wsunął się w rozdarcie pomiędzy skałami. Musiał to robić bokiem, ocierając się piersią i brzuchem oraz plecami o ściany. Powoli, na wdechu, parł naprzód.

Szczelina wyraźnie prowadziła w dół, ale zejście było pod takim kątem, że nie utrudniało to dodatkowo przeciskania. Kiedy Bear oddalił się na tyle, że wiedzieli, iż nie będą sobie wzajemnie przeszkadzać Angelique ruszyła za nim. Poruszała się zwinnie, bez większych problemów z racji szczupłości ciała.

W końcu Bobby przecisnął się przez najwęższy odcinek i znalazł w szerszym przejściu, które pozwoliło mu iść nie bokiem, lecz przodem i mieć odpowiednią swobodę ruchów.

Kiedy Angie dotarła do rozszerzenia za ich plecami dało się słyszeć trzask i huk. Skały zamknęły się za nimi! Teraz nie było już wyjścia. Musieli iść dalej, być może prosto w pułapkę. W tym samym momencie siadła cała elektryczność i ich latarki, najzwyczajniej w świecie, odmówiły posłuszeństwa. Znaleźli się w absolutnej ciemności.

Tunel prowadził w dół pod coraz ostrzejszym kątem i w absolutnych ciemnościach. Jedynym pocieszeniem w całej sytuacji było to, że mlaszczące dźwięki znikły jakiś czas temu.

W końcu poczuli, że wyszli na otwartą przestrzeń. Zapewne dotarli do jakiejś jaskini. Ciemność, która panował wokół nich wydawała się… czyhać na coś. Chociaż nie! Słowo czyhać nie pasowała im. Jakoś intuicyjnie wyczuwali, że bardziej odpowiednim byłoby słowo „czekać”. Zatem ciemność wokół nich czekała na coś i coś w niej wydawało się poruszać ukradkowo. Słyszeli też coś na podobieństwo szeptu. Jakby jakieś skryte przed ich wzrokiem istoty porozumiewały się sekretnie.

A ciemność wokół nich napierała. Wydawała się być żyjącą istotą, która korzystając z okazji próbowała zmiażdżyć w swoim uścisku dwójkę śmiałków, którzy ośmielili się zapuścić na ich terytorium.

Mikołaj, Bruce i Connor

Nie mieli zbyt wielkiego wyboru. Rzucili się do ucieczki. Byle dalej od budzącego się monstrum, którego intencje raczej nie pozostawały złudzeń. Popędzili przed siebie, trzymając się jednak razem, pomiędzy dobrze im znane drzewa. Pomiędzy mokre, czarne pnie i kołyszące się na wietrze konary.

W końcu zwolnili i zatrzymali się, gdy już upewnili się, że potwór ich nie ściga. Zdyszani, zmęczeni od biegu, rozejrzeli się wokół i zamarli. Histeryczny śmiech zbierał się w ich gardłach. Próbował wydostać ze ściśniętych z wysiłku płuc.
Byli w obozowisku. Tym, które pozostawili za sobą jakiś czas temu. Z tą drobną różnicą, że namiot, ten namiot, który przyczynił się do śmierci Bruce’a stał tam, jakby nigdy nic. Zwyczajny.

Kurwa!

To jedno słowo najlepiej opisywało emocje, jakie poczuli i jakie nimi targały.
Bezsilność, zagubienie, wściekłość nie mogącą znaleźć ujścia.

I kiedy tak stali, zastanawiając się, co się dzieje na tym przeklętym spływie, ujrzeli, jak jeden z namiotów otwiera się i wychodzi z nich Aaron. Zaspany mężczyzna ruszył przed siebie, za pień najbliższego drzewa zupełnie nie zwracając uwagi na stojącą nieopodal trójkę mężczyzn.
Po chwili usłyszeli dźwięk oddawanego moczu.

I wtedy go zauważyli. Ukradkowy cień, podkradającą się postać. Próbowali krzyknąć, aby ostrzec Aarona, lecz gardła mieli jakby zalane jakąś mazią, nieme, zaciśnięte.

Postać podkradła się tuż za lejącym na drzewo Aaronem, a potem, bez ostrzeżenia, poderwała się za nim. Zobaczyli ostrze wielkiego, myśliwskiego noża, przecinające gardło nieszczęsnego Aarona. Ujrzeli ciemną krew tryskającą na drzewa. Zabójca podtrzymał krztuszącą się, dławiącą własną krwią ofiarą i kiedy już wydała ostatnie tchnienie, ułożył ciało na ziemi i ruszył w stronę namiotów.

Widzieli, że morderca jest zamaskowany w jakąś demoniczną kreaturę.
A może faktycznie był potworem. Już przecież niczego nie mogli być pewni. nawet śmierci.

Na pewno był uzbrojony. W jednej ręce trzymał nóż, którym poderżnął gardło Aarona. W drugiej tomahawk.

Nagle z namiotu wyszedł ich przewodnik. John Wellex. Powiedział coś do zamaskowanego. Coś, co brzmiało chyba jak: „Już ci wesołku mówiłem, byś tego nie robił!”. Wyczuwali gniew w jego słowach. Tak. Chyba brał zabójcę za Bruce’a.

John ruszył w jego stronę i wtedy zamaskowany zabójca doskoczył – szybko i sprawnie opuszczając ostrze tomahawka na czaszkę przewodnika. Kiedy John upadł zabójca wskoczył na niego i zaczął dźgać nożem, po piersi, w rozbryzgach krwi. I w absolutnej ciszy.

W kolejnym namiocie ktoś się poruszył i na zewnątrz wyszedł John Smith. Ale przeciwnik już na niego czekał. Wynurzył się z cienia, pomiędzy dwoma namiotami, wbijając ostrze noża prosto w skroń.

A ich trójka stała, jak wrośnięta w ziemię i oniemiała. Mogła tylko obserwować, co dzieje się w ich obozowisku. A działo się naprawdę dużo i to makabrycznych rzeczy, które – w dziwny sposób – wydawały się im prawdziwe. Realne.

Zabójca, cały we krwi ofiar, ruszył w stronę namiotu, w którym spał Bruce.
I w tym momencie dziwna niemoc, która więziła Bruce’a, Mikołaja i Connora, minęła tak samo gwałtownie, jak się pojawiła.

Frank

Sowołak, jak nazwał tą dziwną zjawę odwrócił się w jego stronę, a potem ruszył przed siebie. Zatrzymał się i spojrzał na Franka.

A więc jednak. Przewodnik!

Chłopak ruszył za nim kurczowa trzymając kostur w rękach. Aż do bólu w zaciśniętych palcach. Jeżeli bolało, to znaczy, że żył!

Stwor prowadził go przez mgły, przez wirujące kłęby oparu zdającego się być czymś świadomym, żywym i groźnym.

W końcu mgły rozstąpiły się przed nimi i Frank znalazł się na krawędzi polany. Na jej środku, oparty o drzewo stał jakiś mężczyzna. Ubrany w płaszcz kojarzący się ze strojem kawalerzysty, lecz o typowych rysach rdzennego mieszkańca Ameryki.

Istota, która służyła Frankowi za przewodnika, podeszła do drzewa i po chwili wtopiła się w rzeźbienia sowy.

Zostali sami. Frank i Indianin.

- Przyprowadziła cię sowa, młody człowieku, co oznacza, że jesteś gotowy.
Głos mężczyzny był spokojny. I mimo, że Indianin mówił cicho, Frank słyszał go równie wyraźnie, jakby ten przemawiał tuż koło jego ucha.

- Jesteś gotowy?

Indianin powtórzył pytanie, które – z jakiś niepojętych dla Franka powodów – wydawało się być ważne.


Arisa


- Z Indianami, nie. – Odpowiedział Calgary na jej pytanie. – To nie byli Indianie. To były rogate potwory. Nie wiem czym są. Ale chyba wiem, dlaczego są.

I nie czekając na to, aż Arisa zapyta, sam udzielił odpowiedzi.

- Są tutaj, bo nie mogą być gdzie indziej. Bo popełniłem świętokradztwo. Obudziłem gniew sił, których nie rozumiałem i nie rozumiem.

Chciała zapytać, co ma na myśli, ale Bart położył palce na ustach, odwrócił się i ruszył pomiędzy drzewa.

- Chodź! – Ponaglił ją. – Nie można pozostawać za długo w jednym miejscu. Nie można.

Ruszyła za nim, sama nie wiedziała dlaczego. Czy przekonał ją jego ton głosu? Przekonała jego siła i zdolność do przetrwania? A może zwyczajnie bała się pozostać sama.

- To jest jak wędrówka przez piekło… – słyszała jego głos. – Bez celu i bez końca… Jakbym zagubił się w niekończącym koszmarze… We śnie szaleńca… Też masz takie wrażenie?

Jego głos zanikał, rozmywał się, znikał, aż w końcu zorientowała się, że Calgary … znikł.

Za to ona stała na wydeptanej ścieżce, która kończyła się kawałek dalej, nad rzeką. Widziała dziwne kamienie.

Zapewne to było obserwatorium, o którym mówił Calgary.

Tylko dlaczego nadał tak pozornie zwyczajnemu miejscu, tak dziwną nazwę?
 
Armiel jest offline