Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-05-2016, 10:13   #179
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Mikołaj, Bruce i Connor

Zamaskowany morderca zatrzymał się na chwile przed namiotem, jakby zastanawiał się, jak zabrać się do zabijania. Jakby rozważał, co zrobić, by dopaść śpiącego w namiocie człowieka.

Jakie to było dziwne. Jakie popierdzielone.

Z jednej strony przecież Bruce stał koło nich – jeżeli to był. Bruce. Z drugiej strony Bruce zginął przecież przenicowany przez istotę z innego wymiaru. A z trzeciej strony teraz byli gotowi zabić by obronić… no właśnie, kogo? Bruce’a śpiącego w namiocie. No bez jaj.

Ale musieli bronić. To było oczywiste.

Dopadli napastnika, tak jak on dopadł wcześniej ich znajomych. Bez ostrzeżenia. Bez ceregieli i litości. Connor i Mikołaj, ponieważ Bruce pozostał z tyłu, sparaliżowany i niezdolny do ruchu.

Pierwszy uderzył Connor, wykorzystując to, że morderca go nie zauważył. Wbił ostrze swojego noża w plecy przeciwnika. Jakoś odpadały inne opcje. Czuł to. Kiedy podszedł bliżej… wiedział to. Że jeśli da odwrócić się mordercy, jeśli nie zabije go pierwszy, ten odwróci się i… i ich pozabija.

Nóż wszedł głęboko, a Connor poczuł się tak, jakby włożył rękę do lodowatej wody. Poczuł, że po palcach spływa mu jakaś ciepła, gęsta ciecz.

Zamaskowany nawet nie jęknął, ale nie upadł. Nie umarł. Zaczął się odwracać i wtedy uderzył Mikołaj. Zimno. Z pewnym wyrachowaniem, którego w sobie się nie spodziewał. Prosto w mostek. Po rękojeść.

Napastnik… rozwiał się, niczym kłęby dymu. Niczym wstęgi ciemności.
Czerń zawirowała wokół zaskoczonych mężczyzn, owinęła się wokół nich, chwyciła w swoje objęcia.

A kiedy wir ciemności znikł Bruce pozostał sam w opuszczonym obozowisku. Niczym duch nawiedzający miejsce, w którym zginął.


Frank

Indianin stał spokojnie i słuchał słowotoku Franka z tym swoim nieodgadnionym wyrazem twarzy. Milczał wpatrując się w twarz Jacksona z dziwną przenikliwością. Taką niepokojącą i powodującą, że ciarki przebiegły wzdłuż linii kręgosłupa Franka.

Dopiero, kiedy ten zakończył ostatnie zdanie, cień uśmiechu pojawił się na surowej twarzy Indianina.

- Tak – potwierdził. – Musisz coś zrobić. Musisz się obudzić.

Frank zamrugał powiekami. Przecież nie spał. Nie śnił! Bolało go. Czuł strach. Odnosił rany. Nie mógł śnić.

- Jak? Jak mam się obudzić? – Zapytał jednak.

- Musisz odnaleźć śniącego i zakończyć jego sen, lub zmusić go, aby cię wypuścił.

- Śniącego?

- Wawipigwamti.

- Wamawima… - Frank pogubił się w tej nazwie czy też imieniu, chociaż zaczał je powtarzać, by je zapamiętać.

- Kiedy jednak rzucisz wyzwanie Wawipigwamtiemu, kiedy Śniący zrozumie, że stanowisz zagrożenie, zniszczy cię raz na zawsze, zabije was wszystkich, zagubionych we śnie. Nie będzie was więził w koszmarze i dręczył, lecz odbierze życie. Musisz być ostrożny…

Indianin zamilkł. Może czekał na kolejne pytania ze strony Franka, a może po prostu powiedział już wszystko, co miał w tej sprawie do powiedzenia.


Angelique, Bobby

Dłoń Bobbyego była ciepła, a dłoń Angie taka delikatna i krucha. Niemal dziewczęca. Czuli pulsowanie swojej krwi w swoich ciałach co dodawało im, w niepojęty sposób, siły i odwagi. A może chodziło o bliskość. O jakąś więź, głębszą niż fizyczna, która zdawała się tworzyć pomiędzy nimi w tym dziwnym miejscu.

Amulet pająka w drugiej dłoni Angie nagle zaczął emanować dziwnym, próchniczym światłem. Bladym i zielonkawym, jak łuna unosząca się nad bagniskiem.

I wtedy dostrzegli wokół siebie ściany jaskini. Oblepione czymś, co przypominało pajęczą sieć, ale sieć utkaną z cieni i ciemności. Jak dym, który widzieli już wiele razy.

Zobaczyli też utkanie z tych cieni kształty, które jednak na razie trzymały się od nich z daleka.

Jaskinia była ogromna. Wydawał im się nawet… nieskończona ale, w jakiś niepojęty sposób, wiedzieli gdzie iść. Aż w końcu, nie niepokojeni przez koszmarne istoty skrywające się w cieniach, znaleźli się przy ścianie, na której ktoś odcisnął niezliczone ilości dłoni.



Wyglądało to dość niepokojąco, ale w jakiś sposób wydawało się im ważne.
I wtedy usłyszeli słowa. Szept prosto w swojej głowie.

Ci, co śpią, śnić nie mogą
W koszmarze zagubieni
Ci co śnią, iść muszą drogą
Która sen ich wnet odmieni.
Dłoń pomocna ich ocali
Wskaże ścieżkę ku wybawieniu.
Jednak Śniący jest gdzieś w dali
I nie myśli o zbawieniu.

Potem szept ucichł, a oni ujrzeli, że dłonie przed nimi poruszają się, wyciągają palce, jakby szukały innej dłoni, z którą mogłyby się połączyć.


Arisa

Trzy kolumny, każda pochylona w stronę kamiennego okręgu zlokalizowanego centrycznie.

Arisa analizowała.

Znaki. Nic jej nie mówiły, lecz pokrywały zarówno centralny, płaski kamień, jak i kolumny. Brak elementów ruszających się. Brak odnośników. Brak danych.
Czyżby?

Dlaczego więc obserwatorium? Dlaczego Calgary tak je nazwał?

I wtedy ujrzała obraz. Przechodziła pomiędzy ruinami próbując zrozumieć ich przeznaczenie i, pod pewnym kątem, dostrzegła… niewyraźne… rozmyte… oniryczne niemal, ale na tyle czytelne, by pojęła, co widzi.

To był Bruce. Stał pośród namiotów ich obozowiska, wpatrując się w coś przed nim, coś czego nie mogła widzieć, z przestrachem? Fascynacją? Grozą? Nie potrafiła stwierdzić. Zrobiła krok w bok i ujrzała kolejny obraz, „wyświetlający się” pomiędzy kolumnami.

Angie i ten wielkolud, jąkała. Trzymali się za rękę, co nawet wydawało się… słodkie. Znajdowali się pośród ciemności.

I kolejny obraz. Ujrzała siebie. Tak. Stała w Obserwatorium wpatrując się w to, co teraz widziała. Ale! Nie. Coś było nie tak w tym, co widziała. Jakby spoglądała oczami kogoś obcego. Kogoś, kto stał za nią! Kto zachodził ją od tyłu!

Odwróciła się gwałtownie i ujrzała mężczyznę. Indianina umalowanego w coś, co mogło być barwami wojennymi. Półnagiego i uzbrojonego w jakiś topór czy coś innego, ale coś, co wyglądało jak narzędzie mordu.


Mikołaj

Kiedy ciemność znikła Mikołaj zorientował się, że stoi na jakiejś polanie. Wokół niego wznosiły się w górę potężne drzewa. Pomiędzy pniami, poza polaną, która wydawała się być bezpieczna, snuła się dziwna mgła, bardziej przypominająca dym.

I wtedy to zobaczył!

Strój wiszący na drzewie, przed nim. Ustylizowany i podobny do tego, jak zwierzę, bestia, która ich ścigała.


Wyglądał tak, jakby na kogoś czekał.

Noc wypełnił trzask łamanych gałązek, odległy lecz dziwnie głośny. Pohukiwanie sów, jakby ostrzegających Mikołaja, że ktoś się zbliża! Ktoś nadchodzi.


Connor

Kiedy ciemność znikła, Connor zorientował się, że jest sam. Znikli zarówno Bruce, Mikołaj jak i obozowisko. Stał teraz na krawędzi urwiska, nad brzegiem rwącej, przewalającej się z łoskotem gdzieś pod nim rzeki.

Nad nim krążyły sowy. Albo inne skrzydlate stworzenia. Kruki? Wrony?

I wtedy to wyczuł. Coś się zbliżało. Pędziło od strony lasu, w jego stronę!
Mógł jeszcze uciec, jeśli rzuciłby się szybko w stronę lasu. Jeśli tego nie zrobiłby szybko, znalazł by się na klifie, gdzie pozostawała mu tylko walka o życie lub skok w niewidoczne wody przelewające się gdzieś, w ciemnościach, pod nim.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-05-2016 o 11:27.
Armiel jest offline