Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2016, 19:13   #98
Anonim
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
KLASZTOR
16 sierpnia 1932
Gap

Marc Vernier ciężko odetchnął. Zapowiadał się bardzo długi dzień, a miał jedynie nadzieję, że nie otrzyma ciosu bardzo długim nożem. Właściwie najlepiej by było jakby w ogóle już nie otrzymywał ran kłutych, bo są dość irytujące. Choć po zastanowieniu należy stwierdzić, że chyba są lepsze niż obuchowe. Otwartą ranę da się zamknąć, a zamknięta rana obuchowa... no już jest zamknięta, więc trzeba by otworzyć, a potem znów zamknąć. Dużo czasu. Z tymi ponurymi myślami Marc Vernier zbliżał się do klasztoru. Słyszał za sobą kroki L’Anglais, ale nawet nie odwracał się do niej. Nie mieli aktualnie nic sobie do powiedzenia - w szczególności po tym, gdy L’Anglais wykazała się zamkniętym umysłem na sprawy nadprzyrodzone. Z drugiej strony kobieta ze swoich powodów (prawdopodobnie związanych ze "zbyt otwartym" umysłem Verniera, ale tego Marc mógł jedynie domyślać się) również nie zamierzała zaczynać jakiejkolwiek konwersacji. W końcu oboje dotarli do całkiem sporej wielkości wrót klasztornych.

Marc Vernier zapukał do środka.
Za bramą nie było słychać żadnych dźwięków do momentu jak bliżej nieustalony mężczyzna o wyjątkowo monotonnym i jakby znudzonym głosie odpowiedział na pukanie słowami:
- Niech będzie pochwalony. Czym mogę służyć. - pomimo, że drugie zdanie najwyraźniej było pytaniem to było wypowiedziane w tak flegmatyczny sposób jakby było stwierdzeniem "czymś mogę służyć". Marc Vernier spojrzał na towarzyszkę. Ta miała przyklejony uśmiech do twarzy. Powoli doszła pod bramę i uniosłszy brew, spojrzala to na Marca, to na wrota. Ciekawiło ją, czy jako kobieta, w ogóle zostanie wpuszczona do środka. Początek konwersacji zostawiła więc towarzyszowi. Wolała skupić się na podziwianiu okolicy, jakże innej od Marsylii chociażby przez fakt braku nawiedzonego dworu Castora w polecanych atrakcjach.

Marc Vernier oczekiwał, że Sophie odezwie się, ale nie doczekał się. Może i słusznie postępowała. Nie wiadomo było jak zareagują mnisi na kobietę… sam Vernier był trochę zbity z tropu. Charlotte powinna być z nimi. W końcu odpowiedział głosowi zza drzwi:

- Dzień dobry. Poszukujemy Alberta Fernieruna, chcielibyśmy z nim porozmawiać o naszym wspólnym znajomym. Czy mógłbym go prosić, aby wyszedł do nas? A jeżeli nie może to moglibyśmy wejść do niego? - powiedział w końcu kilka pytań. Miał nadzieję, że słowa te wystarczą i nie będzie musiał pisać podania o przyjęcie, tudzież skargi na przewlekłość otwierania drzwi.

- Szukacie brata Alberta? - odpowiedział głos lekko ożywiając się i przy okazji zdradzając ramolowatość jej właściciela. Vernier pomyślał "nie, jego brata bliźniaka, który tak samo nazywa się", ale odczekał dłuższą chwilę na kontynuację tego jakże wybitnego pokazu zdolności oratorskich starego mnicha - Można spytać, czemu? Co takiego ważnego dzieje się za tymi murami by niepokoić sędziwego człowieka?

Marc Vernier przyłożył dłoń do twarzy usłyszawszy te pytania. Nawet przez sekundę pomyślał, żeby powiedzieć prosto z mostu, że braciszek Albert zadawał się z satanistą, który miał w swojej piwnicy cholerne demony i teraz one zagrażają światu, ale powstrzymał się. Drugą sekundę poświęcił na rozmyślanie o zakupie broni palnej. W końcu w trzeciej odpowiedział jak najbardziej przekonującym głosem żarliwego głosiciela prawd objawionych:

- Czymże jest spokój psychiczny, gdy chodzi o duszę ludzką? Sprawa jest… najwyższej wagi. - powiedział Marc Vernier akcentując ostatnie dwa słowa wystrzeliwując je z prędkością błyskawicy. Nie krzyczał jednak, a chciał po prostu zapewnić odpowiedni dramatyzm sytuacji. Dla lepszego efektu, gdzieś w oddali powinien uderzyć grom, ale takie rzeczy dzieją się wyłącznie w powieściach. Właściwie czuł się trochę jak przed wrotami zamku Doktora Frankensteina. Plus jedyne co miał do stracenia takim sposobem mówienia to to, że go nie wpuszczą do środka, a przecież aktualnie i tak był na zewnątrz. Charlotte tu powinna być! - krzyknął w myślach po czym na głos dodał nie schodząc z nuty dramatyzmu, a jednak zwalniając tempo do takiego normalnego, mówionego: - I mogę o niej rozmawiać wyłącznie z bratem Albertem. Proszę przekazać mu, że chodzi o naszego wspólnego znajomego Castora de Overneyesa. - "szalonego demonologa" dodał w myślach.

- Przekażę. Racz poczekać. - wypowiedzenie tych trzech słów zajęło jakby wieki ramolowi za bramą. Prawdopodobnie gdzieś na świecie w tym czasie jakiś robak zamienił się w motyla i zdążył przeżyć całe swoje życie zanim ostatni dźwięk wyżej wymienionych słów opuścił usta starego mnicha. Marc Vernier nawet przez chwilę obawiał się, czy dożyje kolejnej, fascynującej rozmowy z osobą po drugiej stronie wrót.

Właściwie to niewiadomo było, czy tamto indywiduum oddaliło się po tego brata Alberta, czy po prostu tam stało - tak jak nie było słychać jak podszedł do wrót tak i teraz nie było słychać, że odszedł. Mógł tam stać i uważać to za cholerny żart. Żart nie żart trwało to niemiłosiernie długo. Co prawda na zegarku minął jakiś kwadrans, ale czas się dłużył. Vernier i L’Anglais w ogóle nie rozmawiali ze sobą. Gdy Marc już otworzył usta, żeby zagadać do Sophie to rozległy się pierwsze dźwięki zdania wypowiadanego przez Ramola Zza Wrót jak zaczął go w myślach nazywać Vernier:
- Brat Albert spotka się z panem. - i po chwili drzwi jakby w magiczny sposób i z niemiłosiernym skrzypieniem otworzyły się. Gdzieś w pobliżu musiał być ukryty mechanizm otwierania, ale był całkiem dobrze zakamuflowany. Podziwianie drzwi chwilę zabrało i nagle Vernier ujrzał "Ramola Zza Wrót" - tak nagle, że niemal krzyknął. Okazało się, że stała przed nim wyjątkowo przebiegła i mała jednostka o haczykowatym nosie, siwych, krótko przystrzyżonych włosach i dużych uszach. Oczy miał głęboko zasadzone w czaszce i tak blisko siebie jak to było możliwe w przypadku człowieka. Był tak szczupły, że jego dłonie przypominały te szkieleta. W jednej z tych dłoni trzymał kaganek. Ubrany był w tradycyjny habit zakonu. Poruszał się tak bezszelestnie, że Vernier prawdopodobnie nie usłyszałby jakby tamten wszedł mu na głowę. Piekielnie ramolowatym głosem jakby sam czas zatrzymywał się Ramol przemówił:
- Jest bardzo słaby. Coraz bliższy Stwórcy. Dlatego też będzie pan miał tylko kilka minut. I proszę go nie denerwować. Młoda dama może panu towarzyszyć. Tylko proszę nie opuszczać celi brata Alberta. - Marc Vernier kiwnął głową lekko przerażony całą sytuacją. Oczywiście, że nie miał zamiaru opuszczać celi brata Alberta - w ogóle to miał nadzieję, że wyjdzie z tego przerażającego miejsca żywym.

Potem szli krużgankiem, ogrodem, kilkoma korytarzami aż dotarli do drzwi, za którymi znajdowała się niewielka, surowa cela klasztorna z małym oknem ze wspaniałym widokiem na rzekę i góry. O dziwo Ramol poruszał się niezwykle zwinnie i niemalże nadprzyrodzenie cicho. Vernier zaczął nawet wątpić, czy jego nowy znajomy w ogóle ma nogi pod tym habitem, czy po prostu lewituje jedynie udając poruszanie ciała tak jakby miał stopy... Marc Vernier zdecydował się nie podziwiać żadnych widoków, bo obawiał się, że gdy tylko straci z pola widzenia Ramola to ten rozpłynie się w powietrzu jak fatamorgana. Odmiennie towarzysząca mu kobieta - ta rozglądała się na wszystkie kierunki.

W końcu dotarli do "celi brata Alberta". W prostym łóżku leżał starszy mężczyzna, na oko grubo ponad osiemdziesiątkę. Zapadnięte policzki, pomarszczona skóra i plamy na niej przywodziły na myśl bardziej trupa, niż człowieka. Podobnie nieliczne, zniszczone zęby, które mężczyzna szczerzył w jakimś odrobinę groteskowy sposób, kojarzący się z upośledzeniem umysłowym. Mętny wzrok mężczyzny wpatrywał się w gości, ale nie mieli pewności czy starzec ich widzi.

Poziom gazów w powietrzu tak bardzo drażnił nozdrza, że jedynie cud powstrzymywał zapłon od stojącego przy łóżku kaganka. Marc Vernier postanowił być twardym i w ogóle nie dał po sobie poznać, że w celi po prostu cuchnęło. Moczem, starym człowiekiem, bliżej nieokreśloną chorobą, no i oczywiście piardami. Z poważną miną podszedł do okna i je otworzył.

W tym czasie pomiędzy Ramolem, a bratem Albertem wywiązała się krótka wymiana zdań, z której można było wywnioskować, że brat Albert ledwo, ledwo przypominał sobie, że Marc i Sophie przyszli w sprawie Castora. Na domiar złego na koniec brat Albert pozwolił wejść do celi Vernierowi i L'Anglais, choć przecież już byli w pomieszczeniu. Brat Albert albo był ślepy albo głupi albo to stary zgrywus.

Chwilę Marc siłował się z oknem, aż je otworzył. Gdy się odwrócił to już Ramola nie było w pokoju i został jedynie brat Albert i Sophie. Kobieta wyglądała jakby miała za chwilę zwymiotować i po otwarciu okna szybko przeniosła się w jego rejony, a z kolei Vernier zanurkował w nieświeże powietrze i usiadł obok łóżka na prostym stołku prawdopodobnie pamiętającym podboje Napoleona.

Rozmowę zaczął brat Albert. Pomimo faktu starszeństwa przed Ramolem jego sposób mowy był o wiele szybszy niż tamtego. Naturalny.
- Niech mówią. Co u niego? Jak się miewa? - powiedział starzec, a Vernier postanowił zachować fason i pokazać kto tu zadaje pytania, a jednocześnie nie chciał być nie miły:
- Witam pana. Nazywam się Marc Vernier, zamieszkiwałem u niego przez pewien czas po wojnie… byłem żołnierzem wie pan… - Marc trochę posmutniał co było widać na jego twarzy. Wspomnienia wojny wróciły do niego i te wszystkie trupy, które widział, z którymi rozmawiał, z którymi jadł na kilka chwil przed ich końcem - Ostatnio zostałem dźgnięty nożem w związku z tym co jest w domu drogiego Castora. Pan wie co on tam trzymał? W piwnicy? Ja wiem, nie musi pan mówić wystarczy potwierdzić lub zaprzeczyć.

- Castor? Co z nim - starzec spojrzał w ich stronę mętnym wzrokiem. - Co z bratem krwi? W piwnicy, mori pan! trzeba szybko... - zakasłał sucho, rzężąco. - Boże, zmiłuj się nad nami... grzesznikami. W piwnicy... trzeba... to zło! Zło wcielone! Żądne krwi... z krwi zdaje się być ... narodzone.... trzeba... karmić....zapiski....świętego...Dionizego... Jego... towarzysze....oni...

Nagle uspokoił się. Spoważniał. Marc Vernier ze względu na swoje zainteresowania potrafił wyczuć fanatyka i oto właśnie jeden leżał przy nim. Zresztą nie trzeba było żadnych zainteresowań, a po prostu dobrze słuchać. "Brat krwi" - Vernier miał ochotę wołać policję i egzorcystę, ale niczego nie dał po sobie poznać. Wcześniej wiedział w jakim towarzystwie obracał się Castor i jemu samemu udawało się trzymać od nich z daleka. To bardzo niebezpieczni ludzie, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego, choć... choć bardzo chciał przywrócić swojego brata i tych wszystkich, którzy odeszli. Wszystko jednak miało swoje granice.

- Kim są ci, którzy milczą, wypowiedz ich imiona? - starzec odżył. Wyraźnie odżył. Był przytomny bardziej niż Vernier, gdy zorientował się z czym miał do czynienia w domu Castora. Czy to Marc Vernier przyzwyczaił się, czy to spowodowało otwarte okno, ale i powietrze stało się jakby rześkie... chłodne... mroźne. Wydawało się jakby z duszy Alberta Fernieruna bił chłód eonów. W jego oczach było coś uwięzione. Jakby otchłań pochłaniała świetlne nici i równocześnie świetlne nici oplatały otchłań. Marc Vernier spotkał wielu ludzi, ale jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Wyraz twarzy starca stał się poważny, a im dłużej Marc zwlekał z odpowiedzią tym wyraźniej malowała się na niej wyższość i pogarda. Uśmiech stawał się co raz bardziej złowieszczy, choć mijały ledwie sekundy.

Początkowo Marc Vernier nie wiedział co odpowiedzieć, ale po chwili przypomniała mu się lektura Zakazanych Kultów. Jednak warto było przeczytać to "dziełko". Wyrecytował poważnie:
- Król, Byk i Dziewica. Jean, Maurycy i Elissa.
 

Ostatnio edytowane przez Anonim : 31-05-2016 o 19:24.
Anonim jest offline