Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-06-2016, 14:24   #207
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CONNOR i MIKOŁAJ

Connor został zepchnięty do defensywy. Przeciwnik okazał się nie tyle sprawniejszy, bo jego ruchy były wolniejsze, niż ruchy ratownika. Okazał się jednak … sprawniejszy w walce. Topory w jego rękach zakreślały skomplikowane wzory, przecinały powietrze ze świstem, ciachały ciemność, raz czy dwa niemal nie ocierając się o ciało Connora. Wyćwiczone uderzenia, których Connor unikał z coraz większym trudem.

Poza tym przeciwnik wydawał się nie męczyć. Nie tracić koncentracji. Zimne oczy obserwowały uczestnika spływu zimno, obojętnie i ta zimna obojętność była czymś… obcym… złym. Czymś, co powodowało, że Connor coraz bardziej tracił pewność siebie, wiarę w zwycięstwo.

To Mikołaj przechylił jednak szale walki.

Wyskoczył znienacka, przez już otwarty namiot, z nożem w ręku i sam dziwiąc się swojej pewności i tego, co robi, wbił rogatemu nóż w plecy. Głęboko. Czując, jak ostrze tnie ciało, zagłębia się w mięśnie. Zraniony morderca szarpnął się gwałtownie, bez emocji. Zalana krwią rękojeść noża była śliska i szarpniecie przeciwnika wyrwało broń z ręki Mikołaja.

Zamaskowany wróg odwrócił się gwałtownie, cicho, o mało nie rozbijając ostrzem topora czaszki Mikołaja. Zaczął wirować w kontrolowanych półobrotach mając to jednego, to drugiego uczestnika spływu na widoku. Spod maski wydobył się dziwny, zimny śmiech. Okrutny, bezduszny, przyprawiający o grozę.

Nie wyglądało na to, by pchnięcie Mikołaja zmieniło sytuację na polu walki.
Nawet we dwóch mieli szansę na to, że wróg najzwyczajniej w świecie zaszlachtuje ich jak Aarona, i obu Johnów.

Potrzebowali pomocy innych, ale oni spali jak zabici. I tylko jęki i krzyki zdradzały, że jeszcze żyją.

BEAR

Chwyciły go zimne dłonie. Lodowate. Jakby ich właściciele byli od dawna martwi i leżeli gdzieś w zamrażarce którejś z kostnic. Bear nie miał pojęcia, czemu o tym pomyślał. O martwych z sinymi, pokrytymi szronem twarzami. Nieruchomych, oczkujących procesy gnilne w zamrażarkach. Zesztywniałych na kamień.

Poczuł zawroty głowy. Poczuł, jak świat wokół niego rozpada się na kawałki. Jak jakaś niewidzialna siła rozrywa go w strzępy, by w kolejnej sekundzie poukładać na nowo.

Poczuł zimno. Poczuł wiatr. Porywisty wicher szarpiący jego włosy, próbujący zamrozić lodowatą wichurą.

Stał pośród pustki, na jakiejś ścieżce czy raczej linie. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to pajęczyna. Gigantyczna sieć, rozpostarta nad bezdenną otchłanią. Nad głową Bear miał czerń tak czarną, że musiała być jądrem wszelkiej ciemności. Pod sobą, jeszcze gorzej.

Przez chwilę poczuł się zagubiony. Zastraszony. Malutki.

Ale potem ujrzał ją. Kilka pajęczych lin dalej. Angie. I stwora, który się do niej zbliżał! Coś w kształcie pająka, ale co pająkiem nie było.

Niestety, był za daleko, by jej pomóc, gdyby sprawy przyjęły jakiś dramatyczny obrót. Mógł biec, ale to groziło upadkiem w czeluść. Wiatr szarpiący pajęczyną był niezwykle silny, drapieżny, jak świadoma istota czyhająca tylko na najmniejszy błąd potencjalnej ofiary.

- Bobby! Bruce! – krzyczała Angie uciekając przed podchodzącym monstrum.

I to jego imię wykrzyknęła jako pierwsze!


FRANK

Wszedł w szczelinę I ruszył w dół. Woda była zimna. Nie tak lodowata, by odczuwał z tego powodu szok termiczny, lecz na tyle zimna, by odczuwał dyskomfort. Co więcej, Frank czuł, że nie jest to stojąca kałuża. Wyczuwał nurt, z początku słaby, potem coraz silniejszy, aż w końcu musiał trzymać się ścian, by nie stracić równowagi.

Szczelina rozszerzała się po jakimś czasie, przechodząc w mały tunel naturalnie wyżłobiony w litej skale.

Bęben i krzyki stawały się coraz wyraźniejsze, coraz głośniejsze. Dołączył do nich jeszcze jeden dźwięk. Odgłos wody spadającej w dół, rozbryzgującej się o kamienie.

Frank znalazł się w rozległej jaskini wielkości porównywalnej z boiskiem do gry w futbol amerykański, oświetlonej jakąś tajemniczą poświatą.

Wydobywała się ona z dna jeziora, które wypełniało całą jaskinię. Ściany jaskini na różnych wysokościach i w różnych odległościach od siebie przecinały liczne tunele, z których wylewały się strumienie wody, spływając w dół do jeziora. Tych zakończeń tuneli było co najmniej kilkadziesiąt.

Po chwili Frank ujrzał wyspę. Na środku jeziora. Niedużą. Z drzewem, które wyglądało jak uschnięte, rosnącym na samym jej środku. Wokół pnia drzewa odbywała się jakaś ceremonia – kilku półnagich, wyglądających na Indian ludzi, przyozdobionych piórami i futrami tańczyło wokół wyschniętego drzewa intonując jakieś podniosłe pieśni.

ANGELIQUE

Była zdecydowanie wolniejsza niż zbliżający się potwór.

Bestia przebierała zwinnie odnóżami pokonując oddzielający ich dystans Zbyt szybko, by zdołała mu uciec.

Ale wszystko zmieniło się, kiedy ujrzał jak wyciąga amulet. Pajęczy wisiorek, gdy tylko znalazł się w jej rękach zalśnił dziwnym światłem. Na ten widok pajęczak zatrzymał się, po czym uderzył przednimi odnóżami w sieć przed dziewczyną.

Pajęczyna zadrgała, a Angie usłyszała szum płynącej wody i zobaczyła, jak nić zmienia się w strumień, który łagodnie spływał gdzieś w dół, niczym wodna ślizgawka w parku rozrywki.

- Droga dla ciebie, wojowniczko pajęczyny.

Nie widziała, by potwór poruszał ustami, ale usłyszała jak przemawia do niej w języku angielskim.

- Długo czekaliśmy na ten moment. Wybierz mądrze. To, co uznajesz za sen, jest czymś więcej. We śnie rodzą się i giną całe światy. Pamiętaj o tym, gdy staniesz przed próbą, a może ocalisz nie tylko siebie, ale i tych, których ocalić nie było twoim przeznaczeniem. To słowa mej matki. A teraz idź. Są inni, zagubieni i nie chronieni.

ARISA I BRUCE

Arisa wykrzyczała te słowa wyrywając się z objęć Bruce’a. Jak dzikie, spłoszone zwierzę.

- Trzymaj się ode mnie z daleka! – wykrzyknęła do chłopaka i popędziła w las.

Drzewa trzeszczały na huraganowym wietrze. Namioty łopotały omal nie porwane przez wichurę. Łapacze snów wirowały dziko, a siła wiatru zrywała je – jeden po drugim. Tylko ten jedne, największy wirował nadal opętańczo. Dziko. Szaleńczo.

Na niebie, jak na zawołanie, pojawiło się dziwne, potężne rozdarcie i lunęły z niego strugi deszczu.

Ulewa była jednak ciepła, niemal gorąca i uciekająca w las Arisa oraz Bruce poczuli, ze to co spływa na nich z nieba nie jest wodą, lecz … krwią.

Czuli jej odór. Czuli jej smak.

Rozdarcie wyglądało jak … rana.

Wyjący wokół wiatr zmienił się nagle. Nadal dął szaleńczo, lecz teraz bardziej przypominał nie wycie wichury lecz… śmiech. Obłąkańczy i szaleńczy. Tryumfujący i porażający.

Arisa biegła dalej, wybierając drogę, którą wydawało jej się, ze dotrze do obserwatorium. A Bruce mógł ją gonić lub szukać innej alternatywy.
Wydawało mu się, że cokolwiek dzieje się teraz wokół nich, długo już nie potrwa.
 
Armiel jest offline