Denver; Downtown; komisariat; Dzień 1 - popołudnie; ciepło
Tristan Nolan, Butch Carter i Scott Sheppard
- Zobacz u Gardnera. - odpowiedział na pożegnanie szeryf wspominając funkcjonariusza który dbał o tego typu sprawy na posterunku. Jednak Gardner nie miał właściwie nic nowego prócz tego co widzieli wcześniej rano na wywieszcze w Ratuszu. Obie miejscówki jednak współpracowały ze sobą i uzupełniały się wzajemnie a że komisariat był niejako podporządkowany władzom z ratusza często różne sprawy jak np. listy gończe były ze sobą ustalane wspólnie i wręcz bliźniaczo podobnie. Tak przynajmniej było tym razem, zwłaszcze, że obie instytucje uzupełniały listy najczęściej rano więc nadal było to samo co i rano w ratuszu.
Podróż do Aravady zajęła im z dobrą godzinę. Przez ten czas teren się znacznie zmienił. Właściwie głównie podłoże bo im bliżej byli zachodniegokrańca w większości wymarłego miasta tym było więcej wody i wilgoci. Teraz więc gdy w nadal gorący dzień zagłębiali się w tą dzielnicę które kiedyś było jednym z przedmieść tej metropolii było co nadal gorąco, nadal wszystko wręcz parzyło przy dotknięciu ale spod kół co raz częściej rozbryzgiwały się kałuże i błoto oznaczając teren gdzie Słońce zdobyło przewagę nad bagnem wypalając je w większości pozostawiając jakieś żałosne resztki, kurzący się pył czy przyschnięte błoto właśnie.
Scott dość sprawnie pokierował ekipą do opustoszałego kina choć jak zwykle okazało się, że miasto a właściwie Ruiny, nigdy nie są takie same. Raz okazało się, że drogą jaką pamiętał jest zatarasowana jakąś opustoszałą barykadą, innym razem woda okazała się zbyt głęboka dla motocykli i musieli się wycofać i poszukać innej a jeszcze gdzie indziej zatarasowana przez żywy zatro z jakiegoś stada krów które wrzeszczący dookołaludzie próbowali jakoś zapędzić w porządanym przez siebie kierunku a nie zanosiło się by miało im to sprawnie pójść. W końcu jednak trafili do opustoszałego budynku przedwojennego kina.
Prezentował się dość mizernie. Sądząc po śladach kiedyś musiał strawić je pożar. Teraz zaś było wszędzie pełno kałuż i błota jak cała ulica i okolica dookoła. Prawie od razu po zatrzymaniu odczuli urokmiejscowego mikroklimatu w postaci natrętnych much które od razu zwietrzyły nową zwierzynę i paśnik w jednym. Budynek jednak jak to przedwojenny multiplex był dość sporawy do przeszukania a skala zniszczeń popożarowych czy upływu czasu nie zapowiadała się by miał być najłatwiejszy do eksploracji.
Denver; peryferia; sklep “1101 Drobiazgów”; Dzień 1 - popołudnie; ciepło
Młynarz
- A chyba coś bym miał w ten deseń. - odparł z uśmiechem Max i dał znać by Młynarz powędrował z nim do wnętrza starego komisariatu. Tam przedstawił mu swoją ofertę w postaci kilku holajnog i dwóch rowerów. Młynarzowi świtało z dawnych czasów, że jeden z nich, ten z koszykiem i bagażnikiem to model typowo miejski używany kiedyś do jednoosobowych zakupów jak było za daleko by iść a za blisko by jechać samochodem. Drugi był górskopodobny ale nie miał żadnych błotników ani nic do mocowania czy przewożenia. Każdy z pojazdów był za kilka małych naboi. Ale w Max'ie odezwała się widać żyłka handlarza o ile kiedykolwiek milkła. Zwietrzywszy okazję zaoferował dodatkowo pompkę do kół oraz doczepiane torby które dało się zamocować do tylnego koła zwłaszcza miejskiegomodelu. Za kazdą z tych rzeczy też nie policzyłby drogo czy następne parę pocisków.
Sama melina wyglądała... Jak melina. Czyli nieco zagospodarowany przez ponoć cywilizowanych ludzi kawałek Ruin. W tym akurat wypadku była to właśnie stara księgarnia. Poza wyświechtanym napisem nad wejściem świadczyły o tym częściowo liczne regały które widać było przez rozbite okna. O nowym charakterze miejsca najdobitniej świadczył zapaszek destylatu mniej lub bardziej przefermentowanego jaki unosił się w pobliżu budynku. Okolica nie była też bezludna. Na starej i niemiłosiernie steranej losem i czasem ławce leżał twarzą do dołu jakiś Szczur z ręką smętnie zwisającą na ziemi obok przewróconej butelki. Na schodach głównego wejścia siedziało dwóch osobników. Z bliska okazali się dość młodzi ale wygląd był odrażający i zaniedbany jak na rasowych Szczurów przystało. Stanowili jakby swoje przeciwieństwo. Jeden nawijał bez przerwy jakby opowiadał bez wytchnienia coś siedzącemu obok kumplowi i miał maniery naspidowanego chomika z ADHD. Drugi zaś milczał wpatrzony się gdzieś przed siebie i cokolwiek widział absorbowało go to całkowicie bo mimiką i postawą mógłby udawać żywy posąg.