- Zobaczę - odpowiedź dla Morrisona została wypowiedziana markotnym, pozbawionym optymizmu głosem, zabarwionym irytacją. Czy odwrócenie się i zabranie tylnej części pleców poniżej krzyża, a powyżej ud, była aż tak niejasna? No żesz do ciężkiej cholery, miała otoczeniu rozrysować swoją niechęć i pierdolnąć plan ze strzałeczkami, wskazującymi jak najdalsze od Ortegi przestrzenie?
- Taaaa - dorzuciła do siebie, wracając do sprawdzonej formy komunikacji. Nawet ze samą sobą nie miała najmniejszej ochoty gadać. Wykonała niezidentyfikowany ruch ręką, będącym czymś pomiędzy zbyciem i uniesieniem zaciśniętej dłoni ku niebu. Finalnie wzruszyła ramionami i zasępiona gorzej niż grabarz któremu złamała się ostatnia łopata, wtoczyła się do pociągu.
Cisza, spokój i martwota warsztatu przywołały na jej twarz nikłe ślady uśmiechu. Zeszły one jednak momentalnie, tylko spojrzała na uszkodzona rękę. Wmawiała sobie, że nie ma tragedii - ciągle żyła, a gorączka nie wyłączyła świadomości... do czasu.
Monter westchnęła boleśnie, powoli przyswajając najgorszy możliwy scenariusz. Co ją podkusiło, aby opuszczać bezpieczny teren?
Dostała za swoje, zaś nadzieja - niczym halucynacje z niedożywienia - rozwiewała się, ujawniając czarny dołek w ziemi, czekający aż do niego wpadnie.
- A mogłam zostać w domu - prychnęła, przewracając apatycznie arkusze blachy. Zaraz się jednak zmitygowała. Gdyby została w domu, do tej pory już by nie żyła. W sumie... mniej zawracania gitary.
I Morissona nie trzeba słuchać...
Normalnie same plusy.
Aby odciągnąć umysł od rozmyślań nad konstrukcją własnej trumny, Sam przeniosła uwagę na problem z amunicją. Założyła ręce na piersi, chwilę bębniła uwalanymi smarem paluchami po przedramieniu. Ściągnęła brwi, zagryzła wargi i mnąc pod nosem stek bluzgów, zabrała się do pracy.
Śrutem postanowiła sobie dupy nie zawracać, przynajmniej na razie. Siekana blacha, duże opiłki i inny złom sprawdzał się równie dobrze. Wystarczyło go pociąć maszyną na odpowiednio małe kawałki.
Nic trudnego, jeno trzeba uważać żeby nie upierdolić palców w łokciu.
Formy odlewnicze, od biedy, udałoby się zmajstrować - na to postanowiła postawić w pierwszej kolejności. Wszystko po kolei i w ciszy, bez zbędnego pierdolenia za uszami.
Szczęśliwie warsztat i okolica pociągu, jak i sam pociąg, obfitowały w masę metalu, narzędzi... cud nad cudami. Wosk też da radę ogarnąć.
Gorzej sprawa się miała ze spłonkami... i przybitkami.
Wypadało je wyciąć, ale zębami tego nie szło zrobić. Ortega potrzebowała czegoś ostrego, solidnego.
Wycinak wydawał się dobrym rozwiązaniem. Wymierzyć wielkość otworu, zwinąć blachę i ją zespawać. Na koniec naostrzyć.
Przynajmniej uzyskałaby przyrząd do wybijania identycznych kształtów.
Czarnowłosa głowa kiwnęła w przód i w tył, z gardła dobył się aprobujący pomruk.
Miało sens, Ortega zakasała więc rękawy i wzięła się do roboty.