Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-06-2016, 02:09   #223
Warlock
Konto usunięte
 
Warlock's Avatar
 
Reputacja: 1 Warlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputację
Goboczujka, Wrzosowiska
10 Kaldezeit, 2526 K.I.
Świt

Hieronim Lambert wyjrzał w zbierającą się przed nim ciemność i odczuł coś czego nie zaznał od bardzo wielu lat. Uczucie tak silne i pierwotne w swej naturze, że potrafiła ulec mu nawet najpotężniejsza z armii. Uczucie będące nieodłącznym elementem życia, które znał każdy śmiertelnik - strach.
Strach powinien być czymś obcym dla osoby jego pokroju; krzewiciela woli Sigmara, który święcenia kapłańskie odebrał na polu chwały, wśród potoków krwi, rozpaczy, cierpienia i setek istnień odebranych w imię jakiejś idei. Znał wojnę jak nikt inny, była dla niego niczym niebezpieczna kochanka; tajemnicza i pociągająca, a zarazem zgubna. Ktoś taki jak on nie powinien się lękać śmierci, a jednak odczuwał trwogę, kiedy stał samotnie na wysokich murach Goboczujki, trzymając w dłoni rozpaloną żagiew i spoglądając w rysujący się w oddali cień jakim niewątpliwie były Góry Środkowe. Gdzieś tam, wśród sięgających chmur śnieżnych szczytów, czekała ich walka, której wynik zadecyduje o losie wielu ludzi.
Znajdujący się w rękach wroga Kielich Sigmara był potężnym artefaktem, w którym wciąż tkwiła iskra pradawnej magii. Przetrwał tysiąclecia, bowiem znajdował się w najmniej spodziewanym miejscu, ukryty i pielęgnowany przez ascetycznych mnichów, których sekrety nie opuszczały klasztornych murów. Przez wiele wieków o jego istnieniu nie wiedzieli nawet najwyżsi rangą hierarchowie Kultu Sigmara, zaś łupieżcze bandy Chaosu, które napadły na Ostland w trakcie ostatnich kilku wojen, omijały szerokim łukiem Krausnick nie widząc w wiosce żadnej strategicznej wartości, a jednak teraz kielich znajdował się w rękach kurgańskiego czempiona i wydawałoby się, że trafił tam nieprzypadkowo. Zakuty w ciężką zbroję mroczny rycerz miał zamiar splugawić go na starożytnym ołtarzu poświęconemu bogowi krwi, z kolei brat Lambert był więcej niż zdeterminowany, aby mu w tym przeszkodzić.
Mimo to kapłan drżał na całym ciele, lecz nie z powodu niskiej temperatury, a z poczucia własnej bezsilności. Z jednej strony czuł ekscytację na samą myśl o czekającej go próbie, a z drugiej strony obawiał się, że nie podoła zadaniu i miał ku temu wyraźne powody. Ludzie, z którymi przybył do tego miejsca nie byli wojownikami i bliżej było im do sierpa niż do miecza, a jednak wydawali się nie myśleć o czekającej ich walce, która miała to wszystko rozstrzygnąć. Ze znacząco przewyższającymi liczebnie siłami przeciwnika nie mieli większych szans na wygraną, nie na otwartym polu, dlatego tak ważne w opinii Lamberta było wykorzystanie otoczenia oraz elementu zaskoczenia, którego mogła zapewnić im ośnieżona górska grań. W tym ostatnim zwłaszcza tkwiła cała jego nadzieja na zwycięstwo.


Pierwsze promienie słońca przebiły się przez linę horyzontu, zwiastując nowy dzień. Twardo śpiących w swoich łóżkach wędrowców zbudziło krakanie wron, które zleciały się, aby móc rozpocząć ucztę na gnijących zwłokach goblinów, którymi usłany był okalający twierdzę brukowany dziedziniec, jednakże do wstania z łóżek i udania się na dół zmusiło ich coś znacznie bardziej przyjemniejszego - zapach strawy, którą od przeszło godziny w pocie czoła przygotowywał dla nich Adar.
Młody kucharz nie zmrużył oka przez całą noc, targany wewnętrznymi rozterkami i ponurymi wspomnieniami. W szczególności dręczyły go wydarzenia, które rozegrały się podczas nocnej eskapady po lochach, gdzie na własne oczy widział śmierć Katariny, a później doprowadził do konfliktu z Lexą, która nieomal rzuciła się na niego z toporem w dłoni i żądzą mordu w oczach. Adar nie potrafił przestać o tym myśleć, dlatego wraz z nadejściem świtu postanowił udać się do kuchni, bowiem tylko skupiając się na swojej pracy był w stanie zapomnieć na chwilę o wewnętrznych rozterkach.
Minionego dnia pochowano znalezione w lochach zwłoki i odprawiono im krótką ceremonią pogrzebową, w której brał udział brat Lambert, polecając ich dusze Sigmarowi. Wraz ze zniszczeniem tajemniczych run wyrytych na ścianie opustoszałego pomieszczenia, klątwa została zdjęta, a duchy raz na zawsze opuściły twierdzę, przywracając jej nieco dawnego uroku. Aura się zmieniła, powietrze stało się lżejsze i nieprzesycone negatywną energią, którą wcześniej to miejsce wręcz emanowało. Ową metamorfozę dostrzegli wszyscy po wydostaniu się ze swoich pokoi. W milczeniu, wiedzeni zapachem ciepłej strawy, ruszyli na dół do jadalni, gdzie czekał już na nich zastawiony stół.
Na śniadaniu obecny byli wszyscy, nawet mieszkańcy Mühlendorfu, którzy na tą okazję przynieśli swoje zapasy żywności. W krótkiej chwili sala jadalna wypełniła się po brzegi; w rozległym pomieszczeniu unosił się gwar rozmów, na przemian z pobrzękiwaniem cynkowych kufli i noży myśliwskich, które służyły im za sztućce.
Przy jedzeniu omawiano dalsze kroki, sporządzono także listę niezbędnego w podróży przez góry ekwipunku, w tym szczególną uwagę poświęcono ubiorowi. Góry Środkowe były bowiem bardzo niegościnnym miejscem, gdzie największym wyzwanie nie stanowiły grasujące bandy potworów czy banitów, a zmienna pogoda oraz silny wiatr, który wiał od strony Morza Szponów, jednakże dla zdeterminowanych wędrowców nie były to przeszkody nie do pokonania. Mieszkańcom Krausnick brakowało suchych koców i ciepłego odzienia, lecz na szczęście dla nich; w twierdzy wciąż można było znaleźć ocieplane mundury, stworzone z myślą o górskich wyprawach, a także sprzęt do wspinaczki, którego mieli nadzieję nie musieć używać.

Obrady wydawały się przeciągać w nieskończoność, co większość przyjęła z niekrytym zadowoleniem, bowiem każda upływająca na rozmowach godzina oddalała ich o trudów podróży. Przed nimi został już tylko ostatni odcinek wyprawy i prawdopodobnie był on bardziej zdradliwy od Lasu Cieni, który odebrał im czwórkę przyjaciół, lecz to nie góry przerażały ich tak bardzo, a to co mogło ukrywać się wśród ośnieżonych szczytów.


Tego poranka brat Lambert długo nie zaszczycił innych swą obecnością. Zjadł niewiele, zostawiając prawie pełen talerz, po czym udał się do swych kwater, gdzie miał zamiar wrócić do medytacji. Z kolei Albert Schulz zajęty był rozmową z równie sędziwym sołtysem Mühlendorfu, Karlem Riemerem, z którym to omawiał szczegóły wyprawy. Po pewnym czasie podszedł do nich Severus wraz z Dziadkiem Rybakiem, który spod płachty wyciągnął dziwny, emanujący własnym światłem przedmiot, na widok którego wszyscy umilkli, popadając w niemą fascynację, zmieszaną z zabobonną trwogą. Starzec wyjaśnił im dokładnie działanie półprzezroczystej sfery, Severus zaś przekazał notatki arcymaga Kolegium Niebios, które znalazł w jego pokoju, a które dotyczyły Krwawego Głazu - starożytnego ołtarza, wzniesionego u podnóża najwyższego spośród szczytów Gór Środkowych, powszechnie zwanego Bezgłośną Skałą. Był to kamień milowy w ich podróży, bowiem z pomocą spisanych przez czarodzieja informacji oraz jego magicznego artefaktu, bohaterowie mogli z wielką dokładnością określić kierunek podróży, choćby mieli iść w środku najczarniejszej nocy.
Po ustaleniu szczegółów podróży i po spożyciu ciepłego posiłku, który zafundował im Adar, chłopi w towarzystwie mieszkańców Mühlendorfu wyszli na plac, gdzie mieli zamiar przygotować się do podróży i ostatecznie pożegnać się z kobietami, które najemnicy wyswobodzili z rąk zwierzoludzi.
Obarczono towarami wierzchowce, spakowano koce, namioty, ciepłe odzienie, mikstury, żywność oraz sprzęt, który zdobyto w zbrojowni. Albert Schulz w tym samym czasie przyuczał resztę swoich ludzi podstaw obsługiwania się bronią palną, wybuchową, a także tą eksperymentalną. W trakcie krótkiego szkolenia dokładnie objaśnił działanie muszkietu hochlandzkiego, bomb, rusznic oraz pistoletów skałkowych i choć szczerze wątpił, aby nieprzyzwyczajeni do takiej broni chłopi potrafiliby posłużyć się nią równie sprawnie, to przynajmniej miał teraz pewność, że nie wyrządzą sobie krzywdy w trakcie jej użytkowania.


Czas mijał nieubłaganie, zaś słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie, grzejąc skupione na szkoleniu twarze chłopów, kiedy nagle odezwał się róg, na którego dźwięk niemalże wszyscy podskoczyli. Podnosząc wzrok ku górze, zobaczyli stojącego na szczycie twierdzy Lamberta. Łysy kapłan odziany był w pełen rynsztunek bojowy, jego ciało okalała zbroja płytowa, a przez bark przerzucony miał ciężki młot, którym zwykł rozłupywać czaszki swoich wrogów. Wolną ręką wskazywał coś co miało miejsce poza murami Goboczujki.
Albert szybko wbiegł po kamiennych schodach na frontowy mur, po czym oparł się o nadkruszone blanki. Zmuszony zmrużyć oczy przez oślepiające światło wschodzącego słońca, przez chwilę uważnie przyglądał się czemuś co znajdowało się daleko z przodu. Po chwili odwrócił się na pięcie, w stronę stojących na brukowanym placu chłopów i krzyknął:
- Kozłojebcy atakują! Mają ogry!
Na dziedzińcu wybuchło zamieszenie, kiedy wszyscy w jednej chwili rzucili się w stronę taborów, aby ściągnąć ciężkie zbroje i jak najszybciej je na siebie włożyć. Nie każdy jednak miał wystarczająco czasu, by przyodziać pełen pancerz przed nadejściem najeźdźcy, więc Riemer rozkazał swoim ludziom włożyć tylko skórznie i kolczugi, a pozostałym chłopom pomóc założyć pancerze płytowe. W ciągu niespełna dwóch minut, które upłynęły od chwili dostrzeżenia wojsk nieprzyjaciela, wszyscy byli uzbrojeni po zęby i gotowi do walki. Strzelcy wdrapali się na blanki, skąd mieli dokładny widok na pole bitwy, zaś piechurzy ustawili się przy wyłomach w murze, oczekując nadejścia wroga.

Liczący ponad dwa tuziny oddział zwierzoludzi, posiłkowany przez trzy zaprawione w bojach ogry, zbliżał się niespodziewanie szybko. Jeden z tych wytatuowanych olbrzymów zacisnął pięści na widok chłopów, aż chrupnęły stawy; rozległ się dźwięk podobny do uderzenia młota o kowadło. Przez twarz monstrum przemknęło coś na kształt rozbawienia, gdy spoglądał na o wiele mniejszych od niego ludzi. Potężny ogr wykrzywił usta w groteskowym uśmiechu, który zapowiadał szybką śmierć.
Główny trzon zbliżającej się hordy stanowiły ungory oraz bardziej doświadczone w walce gory, które rozpoznać można było po większych rogach i bardziej okazałej posturze. Na kilkadziesiąt metrów przed murami przerwali swój szaleńczy bieg, zatrzymując się równie nagle. Zbity w ciasną formację oddział rozstąpił się i na przód wyszedł potężny minotaur w ciężkiej, czarnej jak heban zbroi, którą przyozdabiały czaszki jego wrogów. Naznaczonym wieloma bliznami sędziwy pysk nie można było pomylić z nikim innym. Przed nimi stał Ragush Krwawy-Róg…

- Bądźcie pozdrowieni, mieszkańcy Krausnick - zaczął ociekającym jadem tonem głosu, chrapliwym, lecz pomimo ciążącego na nim wieku wciąż tubalnym. Delektował się strachem, który malował się na twarzach zgromadzonych przy murach piechurów. Pokusił się nawet, by posłać w ich stronę obrzydliwy uśmiech, po czym sięgnął po przywiązany do umięśnionego uda skórzany worek, z wnętrza którego wyciągnął dwie głowy, niewątpliwie należące do dzieci.
- Albert Schulz… - powiedział na głos, wywołując imię nieoficjalnego przywódcy mieszkańców Krausnick. Przechylił swój rogaty łeb z malującą się na pysku kpiną, gdy spoglądał na zgromadzonych na murach strzelców, szukając wśród nich wymienionego człowieka. Przez cały ten czas Albert stał w bezruchu, nie chcąc zdradzić swej pozycji przebiegłemu przeciwnikowi.
- To chyba należy do ciebie… - dodał po krótkiej chwili zwalisty minotaur, po czym rzucił odciętymi głowami w stronę murów. Upadły ledwie kilka metrów przed stopami piechurów, którzy szybko odkryli, że należały one do jedynych dzieci sędziwego żołnierza. Wśród stłoczonych pod murami obrońców przebiegł głośny szmer.
Zebrani w pobliżu Schulza ludzie mogli tylko obserwować jak ten zmrużył gniewnie oczy i choć jego wyraz twarzy nie zdradzał nic więcej, to zaciśnięte w piąstkę dłonie drżały od targających nim emocji. Albert nie wytrzymał napięcia i uderzył z całej siły pięścią w mur, po czym niemalże błyskawicznie ściągnął z pleców muszkiet hochlandzki.
- Zabiję cię, ty skurwysynie! - Krzyknął w jego stronę łamliwym głosem, lecz nim pociągnął za spust, Ragush dał swoim wojskom sygnał do ataku. Pocisk wystrzelił, lecz zamiast dosięgnąć minotaura, zabił przypadkowego gora, który wskoczył na jego miejsce.
- Ognia! Zajebać wszystkich! - Ryknął na całe gardło Schulz i w jednej chwili cała salwa ołowiu została oddana w stronę nacierającej hordy, skrywając strzelców w chmurze szarego dymu.

 
__________________
[URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019
Warlock jest offline