Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-06-2016, 21:01   #13
Martinez
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
SZUWARY,
wieczór, tego samego dnia





Jean-Christophe Trouve stronił od wszystkich. Zabarykadowany w swojej baszcie papierzyskami, księgami i dokumentami, codziennie starał się wynaleźć sposób by przywrócić Szuwarom dawną świetność. No może to za dużo powiedziane. Bardziej - zniszczyć Chlupocice, choć oczywiście, zależało z której strony na to spojrzeć.
Był starym już koboldem, który niejedno widział. Miał już 162 lata i pamiętał jeszcze jak nie było świątyni…
- na tym zadupiu, a stara wiedźma nie przydeptywała sobie cycków - rajca zarechotał sam do siebie.
Tym bardziej momenty, w których o mało nie wypluwał z wrażenia swoich ulubionych, zaparzonych ziółek stawały się ogromną rzadkością. Taki moment właśnie się zdarzył.
...

Oto z okna swojego pokoju, na szczycie zarośniętej dzikim winem baszty dojrzał na wieczornym spacerze panią Amandę Rolande, która wyprowadzała panią Barbarę Beumanoire na smyczy.
Trzeba nam wiedzieć, że gdy w połowie zimy, pani Barbara znalazła duchownego wbitego w zmarzniętą ziemię przy wysokiej dzwonnicy, prawie przy furtce cyrulika i nadjedzonego przez dzikie zwierzęta, coś w niej pękło. Straciła skrzacica wzrok, humor i rozum. Zazwyczaj pogodna i życzliwa..
- Trochę dewotka.. - warknął na swoje alter ego Jean.
… była teraz apatyczna, zaśliniona i zanurzona w jakimś katatonicznym majaku, od czasu do czasu wpadając w jakiś niezrozumiałe, dzikie szały i wzburzenia.
- No, jednym słowem - wariatka - znów powiedział do siebie staruszek i uśmiechnął się z satysfakcją gdy dryfująca jak balonik i kompletnie otumaniona psychotropami skrzacica na za długiej smyczy, wkręciła się pani Amandzie w koronę sędziwego już kasztanowca.
- Ech - westchnał pan Trouve i machnął ręką. Ciężko poczłapał do drugiego okna, gdzie widok miał na niewielkie rozlewisko i w dali gdzieś farmę…
- Tego gada…
..Zbażyna Józefa. Rolnika i dobrego sąsiada, gdyż był na tyle oddalony, że kobold nie widział w nim nieprzyjaciela
- Ale się rozmnaża jak jakaś królik... - parsknął rajca, ale uciszył się szybko, gdyż coś na farmie się działo. Przez niewielkie okienko nie widział wiele, ale ktoś z pochodnią czy lampą, nawet może kilka osób, buszowało w pobliskiej gęstwinie.









Miłogost, Harl, Magdalene, Aymeric

Tymczasem, tuż obok, bo zaledwie 25 metrów od wieży kobolda, błysnęło się mocno i huknęła salwa niosąc ze sobą kamyki i piach… oraz smród spalonej sierści.
Podmuch wpadł w opustoszałe stragany, przewrócił kilka plecionych koszy i omiótł młodą Magdalenę, prawie wytrącając ją z równowagi.
Dziewczę zamajaczyło na zgrabnych nogach i choć wcześniej przechyliła kufel piwska, to udało jej się zachować pion, choć podparła się o ścianę Garncarni.

- Na rany od młotka i stada gwoździ! - wrzasnęła młoda krasnoludzica, Paulette Leroux, która właśnie zdejmowała pierzynę z okna.

Aymeric zatrzymał się w półkroku. Miał właśnie wejść do swojego domu, by w ciszy uraczyć się smakowitym winem, jakie sprowadził aż spod Słonecznej Przystani.
- Co to było znowu? - dało się słychać z pobliskich domów.
Wystrzał zdawał się dochodzić od strony Domu Maga. Czyżby ten stary piernik wrócił? Handlarz musiał to jednak sprawdzić, wszak... jego dobra mogły zostać naruszone!

Huk dotarł do Burego Kocura, rozbujał skrzecząco szyldem i zatelepał naczyniami na półce ku przerażeniu Miłogosta. Aż skrzacica Marianna przerwała swój pijacki występ na jednym ze stołów, a najgłośniejsi biesiadnicy umilkli, słysząc nietypowy wybuch. Ktoś przezornie schował się pod krzesło. Nawet Szeryf Manhattan ozdobił raport nieplanowanym kleksem… I tylko Golem stał niewzruszony, czekając na rozkazy.


Magdalene


Jęknęły drzwi od warsztatu garnacarza i pokazał się w nich Lilian Gauthier.
- Ee.. nic panience nie jest? Cóż to było?.. - zmarszczył się rzemieślnik i gdy dostrzegł zroszone policzki dziewczyny wodą z fontanny, jak nic rozpoznał w nich łzy. Fontanna od początku była popsuta, a woda w niej brudna i śmierdząca szlamem, toteż Lilianowi pomocnica wiedźmy jawiła się jako obraz nędzy i rozpaczy - Wejdź dziewczyno do środka, zaraz ci jakiejś wody dam i chusteczkę przyniosę.




Vincent


Vincent leBrun wrócił do domu wraz z zachodem słońca. Noc nie miała dla niego barw, którymi mógłby rozkoszować oko. Kiedyś co prawda uwielbiał patrzeć na gwiazdy, ale to było gdzieś indziej i... nie był wtedy sam. Nim nacisnął klamkę drzwi wejściowych westchnął. Co teraz robił Cedric? Czy wraz z jutrzejszym dyliżansem otrzyma tak bardzo wyczekiwany list od niego? Ostatni przyszedł wszak z początkiem zimy. Ty już trzy długie, smutne miesiące bez wieści. Czyżby Cedrico nim zapominał? Nie chciał w to wierzyć.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Wnętrze było schludne i ładnie przystrojone. Dom Vincenta choć nieduży, był chyba jednym z ładniejszych w okolicy.





- O, już wróciłeś, mistrzu - dobiegł go kobiecy głos z warsztatu. Po chwili rozległ się odgłos szybkich kroków i na powitanie tkacza wyszła Constance Planchard, szesnastoletnia pomocnica, która dla swojego mistrza zrobiłaby wszystko, darzyła go bowiem wierną, psią miłością. Wiedział o tym. I korzystał z tego.

- Jesteś głodny, mistrzu? Zostało trochę potrawki z królika. - zaświergotała, biorąc od Vincenta kapelusz i rękawiczki. Ubrana była w skromną, ale ładnie skrojoną sukienkę, która podkreślała drobną sylwetkę dziewczyny. Gdzie podział się jej fartuch tkacki?

Mężczyzna zmrużył oczy. Coś się zmieniło. Czemu policzki dziewczyny były takie zaróżowione, a usta karminowe? Czyżby... czyżby Constance nałożyła pomadkę na wargi? Dla niego?!





Armand, Józef, Ocaleniec, Hoe, Rodolphe

Dość żwawo, jak na swoje rozmiary, Armand powlekł się w zarośla tam, gdzie ostatnio widzieli pomocnika Młynarza. Rozejrzał się uważnie. W pierwszej chwili zwątpił, bo nigdzie chłopaka nie był w stanie dostrzec. Dopiero gdy przyklęknął, zauważył jego ślady i... poślizg na mchu. Nagle całe napięcie opadło z Kowala. Ta fajtłapa po prostu poślizgnęła się i stoczyła po pochyłym pagórku.

- Wszyszko... f... posządku - wyseplenił Zdzich, starając się wypluć z ust mech i paprocie, którymi zapełniła się jego jadaczka, gdy zarył podbródkiem o ziemię.

Armand Platier wyprostował się, aż strzyknęły mu kości i już miał wrócić do Józefa, gdy zauważył coś jeszcze - cień między drzewami dalej za pomocnikiem. Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, gdyby nie fakt, że cień się poruszał jak... jakby żerował na czymś!

Zdzichu, który w międzyczasie zdążył się pozbierać, podążył wzrokiem za spojrzeniem Kowala i aż zachłysnął się powietrzem.

- To upiór! - krzyknął - On... on kogoś ma. To człowiek. Ratunku, musimy mu pomóc!

Nie zastanawiając się zbyt długo Armand rzucił w cienistego stwora tym, co miał na podorędziu, czyli pustym słoikiem. Naczynie rozbiło się na drzewie koło upiora z trzaskiem, skutecznie odstraszając poczwarę. Czym była? Troll nigdy czegoś takiego nie widział. Tymczasem jednak trzeba było zająć się Ocaleńcem. Jak się okazało, był to młody mężczyzna, który w pierwszej chwili wydał się trupem, lecz gdy tylko Zdzich do niego doleciał, poruszył ręką i wyraźnie zaczął się budzić. Co ciekawe, nie miał żadnych widocznych ran na ciele.

- On żyje! - krzyknął chłopak.

Tymczasem Ocaleniec powoli otwierał oczy. Nie rozumiał co się dzieje ani gdzie jest. Nie pamiętał nawet kim jest! Miał na sobie porwane, ubłocone ubranie, które choć kiedyś mogło być dobrej jakości, teraz przypominało bardziej szmaty. O tym, że mężczyzna był raczej ofiarą bandytów niż biedaczym żebrakiem mogły jednak świadczyć szczegóły jego ubioru: misterny krótki rapier oraz zdobiona broszka z puklem kasztanowych włosów.




Tymczasem do zagrody Józefa Zbażyna w akompaniamencie jakiegoś odległego huku zawitali późni goście: Rzeźniczka Hoe oraz Mer Rodolphe. W gospodarstwie Młynarza najwyraźniej dzień pracy miał się jeszcze nie skończyć.





Redgar


Łowczy miał podły humor od momentu, kiedy zrozumiał, że dzisiejsze polowanie nie będzie należało do udanych... czy nawet przeciętnych. W dłoni przewracał 3 szylingi i jednego pensa od rzeźniczki. Dziś wszystko szło mu wyjątkowo słabo, toteż nie miał ochoty spotykać ludzi w Karczmie. Wolał zaszyć się w czterech ścianach własnego domu.

Akurat przygotował sobie skromną kolację, gdy rozległ się huk od strony wioski, a kłębowiska ptaków uniosły się sponad drzew. Czyżby Mag wrócił do swojej Baszty? Byłoby dobrze. Ostatnio dawno go nikt nie widział i co poniektórzy zaczęli myśleć o skarbach, które musiała skrywać budowla.

Redgar wyszedł na ganek, zastanawiając się co też było przyczyną hałasu. Słońce co prawda już zaszło, a świat pokryła szarość zbliżającego się zmierzchu. Wtem... wyczulone zmysły Łowczego uchwyciły ruch gdzieś z lewej strony. Mężczyzna spojrzał w tamtą stronę, wytężając wzrok. Jakaś cienista istota przemykała pomiędzy drzewami, kierując się w stronę cmentarza. Nie była to jednak istota z krwi i kości. Czy w takim razie Łowczy powinien ją śledzić?


Remi


W normalnych okolicznościach spędzałby wieczór z Rustym - najlepszym przyjacielem. Ten jednak zapowiedział mu, że będzie zajęty jakimiś sprawami rodzinnymi. Bartnik nie wnikał jakimi - potrafił uszanować czyjąś prywatność. Postanowił więc rozerwać się wizytą w Karczmie, ale po wygranej partii z tkaczem nasycił się towarzystwem coraz bardziej podchmielonych mieszkańców Szuwar i postanowił wrócić do domu. Akurat przechodził koło szopy, kiedy koło jego głowy przeleciał mały kamyczek.

Remi rozejrzał się w poszukiwaniu psotnika, lecz nikogo nie zauważył. Pewnie jakiś dzieciak sąsiadów zaszył się w pobliskich krzakach i postanowił uprzykrzyć nieco życie sąsiadowi. Cóż, taki urok dzieciństwa.

Martin wzruszył ramionami i już miał ruszyć dalej, gdy jego uwagę przyciągnął napis, wykonany patykiem pod drzwiami szopy. Tutaj też upadł kamyk, jakby ktoś celowo chciał zwrócić uwagę mężczyzny.
Napis był tak naprawdę ciągiem kresek, szlaczków i kropek, jednakże Remi znał ten kod i potrafił go odczytać. Używali go razem z braćmi choćby do “dywersji kuchennych”, gdzie dwóch chłopców zajmowało się skupianiem uwagi matki, podczas gdy trzeci kradł z kuchni świeżo upieczony placek miodowy i takim właśnie kodem informował braci gdzie mogą go znaleźć.
Po rozszyfrowaniu napis brzmiał:


Spotkajmy się pod Drzewem Wisielców jutro gdy Słońce minie Wieżę Świątynną.
~Adam





CHLUPOCICE





Była późna noc, gdy rytmiczny klekot kopyt rozbrzmiał po między niewielkimi domami Chlupocic. Dyliżans z jednym niesprawnym kołem toczył się brukowaną uliczką aż pod budynek oświetlonej lampami gospody.
- Ergh? - zaspany woźnica, Boldervine ocknął się na koźle, gdy koła zapiszczały, a konie same stanęły, znając już obyczaj tego miejsca. Na dachu chrapał troll lub skrzacica i tylko de Vramont wykazał się refeleksem. Wyskoczył, gdziekolwiek było jego miejsce w tym ciasnym powozie i zajął się końmi.
Niewiele tu mówić i co opowiadać. Miasteczka widać nie było. Wszędzie ciemność i zimna noc jeszcze, a nasi bohaterowie srodze zmęczeni z oczami na zapałkach poczęli gramolić się z powozu.

- No.. wreszcie! - Rzucił gromko Bolderbvine jak już się połapał gdzie jest - Petunia! Yorgel! Wstawać! Ruszać się, bagaże zładować, konie wyprzęgać, budzić karczmarza, niech wstawia herbatę, a powóz..
- Zamknij się tam! - Doleciało z któregoś z balkonów - Ludzie spać chcą!

Już za chwilę przed karczmą zrobił się harmider, a grubawy karczmarz, nagrzany jeszcze od pierzyn, ściskając w ręku kaganek dygotał z zimna zapraszając gości do środka.




MATRICE
3 dni temu


Dzwonnica świętego Apolinea rozdźwięczała gongami oznajmiając godzinę dwunastą po południu i płosząc stado mew. Dźwięk poniósł się po placu Czterolistnej Koniczyny, gdzie trwał jarmark, minął budynek Archidiecezji i wpadł głucho w wąski korytarz uliczny lecąc wprost do portu.
Nieopodal składziku kilku worków z pszenicą, paru beczek z rumem i w towarzystwie jednego, wychudzonego kota, stała Chloe trzymając niewielki bagaż w rękach.
- To też? – Zagrzmiał głos niewielkiego, chudego elfa, który brał i pakował niewielki bagaż dziewczyny na powóz.


Był to Fabrice Lambert, najbrzydszy elf jakiego nosiła ziemia.
Obok stała siostra Janette, z zakonu Odpowiedniego, konspiracyjnie bacząc na boki oraz matka Chloe - Meredith.
 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 27-06-2016 o 21:55.
Martinez jest offline