“Zasnąłem nad papierami?” - pomyślał z niedowierzaniem Rodolphe, zanim poczuł nieprzyjemną sztywność ciała i ospałość umysłu. Zebrał się w sobie i wstał, chwiejąc się lekko. Jednak nie zasnął nad papierami. Okazało się, że leżał na środku korytarza. I jak to w takich momentach bywa wypowiedział magiczne słowo: “kurwa”. Wystarczało ono za tysiąc innych, które musiałby z siebie wyrzucić, by opisać ból stłuczeń od upadku, który powoli narastał, niechęć do zbierania dokumentów z podłogi, niezrozumienie sytuacji oraz nieumiejętność przypomnienia sobie dnia tygodnia. No i do tego nie musiał nic już mówić, gdy odkrył, że Pascal także była nieprzytomna, jak i również pan Trouve. Zwołał ich do gabinetu kobolda i zapytał, czy może oni nie wiedzą, co się stało. W międzyczasie próbował przypomnieć sobie, czy słyszał kiedyś coś o takiej chorobie czy zjawisku. Może miał podwyższoną ciepłotę ciała albo serce biło zbyt szybko?
- Idź czarna kobieto i sprawdź w oknie co się tam wyrabia na rynku.. - jęknął Jean-Christophe Trouve trzymając się za głowę - To musiały się jakieś wredne grzyby zalęgnąć w budynku, panie Merze. Musieliśmy się nawdychać cholerstwa.. Albo. - zniżył ton i szeptem dodał po chwili - to przez tę dziewuchę, sir. Nikt normalny nie jest aż tak czarny... Pewnie przywiozła ze sobą jakieś “niespodzianki”...
Rudolphe analizował własne ciało. Tętno było lekko przyspieszone, ale w normie. Był nieco wychłodzony, w głowie się delikatnie kręciło, ale w zasadzie nie odczuwał większych dyskomfortów. Nie pamiętał, by coś mu się śniło. Nawet jeśli były to jakieś spory, jak mówił kobold, to nie podziałałyby tak stanowczo i jednakowo na wszystkich. Ziółka?...
- Tam chyba coś się wydarzyło sir - powiedziała Iris, która przyglądała z okna. Po chwili też odwrócił się do sali - No i ... dyliżans zdążył przyjechać...
- Cholera - wyrwało się merowi. - Dyliżans przyjechał w takim momencie?!
Zielarz złapał się za głowę. Co tu zrobić? Skoro wyglądało to na masowe omdlenie, nie mogło być ono spowodowane niczym poza magią albo zatrutą wodą w studni. Tylko przy zatrutej wodzie, nie wydarzyłoby się to tak nagle i ze wszystkimi naraz. A może… Może to ten dyliżans?
- Wychodzę, panie Trouve. Zajmij się dokumentami, odsapnij nieco. Ty - wskazał na Iris - chodź ze mną.
Zielarz zaoferował dziewczynie ramię i wyszedł na plac, by przywitać gości w Szuwarach oraz katastrofę. Musiał wybrać się do maga albo wiedźmy…
Na zewnątrz panował chłód i gwar. Mieszkańcy pomagali sobie nawzajem jak mogli. Niektóre drzwi i okiennice domostw uchylały się ukazując zatroskane głowy
- Dzień dobry panie Merze! - wrzasnął ktoś z dalekiej lewej strony
- Panie merze - rzekł kulejący Roch DeVillepin i uchylił kapelusza.
Iris podobała się nobilitacja. Całe miasteczko zauważy że kroczy ona właśnie z Merem Szuwar pod rękę. Jak równy z równym. Oby tylko wydarzenia wstrząsające tą miejscowością nie przysłoniły innym tego widoku.
Na środku stał dyliżans, a przy nim ochroniarz.
Ku, zapewne, niezadowoleniu Iris, zielarz poprosił ją, by zajęła się potrzebującymi - czy to ktoś mógł mieć rozbitą głowę, czy to może płakał i nie widział co się dzieje. Niestety (dla niej) do tego właśnie była mu potrzebna. On sam zaś ruszył w stronę ochroniarza.
- Dzień dobry - przywitał się jeszcze z ludźmi i skinął każdemu głową. - Dzień dobry - zwrócił się do ochroniarza. - Jestem Rodolphe Trottier, wybrany na mówiącego w imieniu tej mieściny. Wszystko w porządku?
- Ale ja doskonale wiem kim pan jest, panie Trrotier - odrzekł DeVramount i chciał nawet uścisnąć dłoń mera, ale szybko znów złapał za uzdę konia - Chyba tak, chyba wszystko w porządku. A u pana? Bo tak dziwnie.. trochę.. Wszyscy pokotem...
Rudolphe przypomniał sobie, że rzeczywiście zna z twarzy ochroniarza. Nie rozmawiał z nim nigdy, ale mężczyzna tu bywał i pracuje u Boldervine’a długo.