Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2016, 15:10   #10
Martinez
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 2



RYNEK


Kliknij w miniaturkęzuwary powoli pogrążały się w mroku, który bywa typowy dla nadchodzącej nocy. Robi się wtedy ciemno i nieco ciszej, a mieszkańcy wskakują pod swoje ciepłe, zimowe jeszcze pierzyny. Tym razem, jednak nikt nie zamierzał w miasteczku spać. Tym bardziej, że właśnie grabarz, pan Milet, rozpoczął bujanie się na linie w dzwonnicy. Robił to niemrawo i bez entuzjazmu, gdyż skacowana głowa pozbawiła go animuszu.
Tak czy siak, nad Szuwarami rozbrzmiewał właśnie dzwon świątynny, który wołał ludzi na rynek. Dźwięk jego rozchodził się po okolicy dużo dalej niż sięgały zabudowania. Świątynnemu dzwonowi asystowały psy ujadające w kojcach, koty oraz kilka gospodarskich kogutów.[/justuj]

Na głównym rynku schodzili się ludzie, a każdy trzymał jakąś świecę, kaganek czy lampę. Pomijając okoliczności, była to całkiem przyjemna okazja do spotkań, pogaduszek czy napicia się czegoś mocniejszego.
- Hajda! - ryknął DeVramount na konie i w asyście orka, pana Veryniac’a dyliżans potoczył się ku stajni, zostawiając górę bagaży i tobołków, razem z Laurą Bréguet, jej babcią i fioletowym trollem - Yorgell’em.

- Zamówiliśmy u stajennego Tourneur’a powóz by zabrać twoje rzeczy, kochanie - powiedziała Beronique do wnuczki, Laury - Lada moment powinien być - dodała. Próbowała wypatrzeć w tłumie swojego męża, Poula, ale znając charakterek tego starszego już marudy, siedział on zapewne w domu, mając gdzieś wydarzenia w miasteczku.







Młody drwal pognał przodem i nastawił nosa by zbadać czy Blackleaf uruchomił już piece w piekarni.
- Noż.. No chyba sobie wolne zrobił - krzyknął rozczarowany do Józefa Zbażyna i Oceleńca - Jeszcze w karczmie możemy zobaczyć albo u rzeźniczki, czy co zjeść można!
Tłum ludzi szybko opanował przestrzeń, a i dyliżans nieco rozpraszał uwagę, więc młody Adrien zdążył tylko powiedzieć przechodzącemu kowalowi “dobry wieczór” i zgubił się jak małe dziecko. Co zresztą nie specjalnie zmartwiło kogokolwiek.


Zarówno Józef jak i Ocaleniec poszli z tłumem pod gospodę, gdzie było najjaśniej. Dzwon wciąż walił, a grabarz dyndał na linie jak opętany pająk na pajęczynie.
Stary młynarz miał poważanie we wsi i było to widać. Robiono mu miejsce, uchylano kapeluszy, witano się głośno. Ocaleniec budził zupełne odmienne reakcje. Najpierw jakaś dama powstrzymała męża przed dyskretnym dźgnięciem go nożem. Jakiś jegomość nadepnął mu na nogę, a pewien bardzo stary dziadzio zaczął zbierać ślinę w suchym gardle by móc splunąć przybłędzie pod nogi, ale się spóźnił.. więc przełknął.
Dobrze że stary Zbażyn towarzyszył młodzieńcowi. Szczególnie w tych okolicznościach.

Gospoda była otoczona kordonem gapiów. Odważniejsi lub może głupsi stali przy oknach karczmy i próbowali zajrzeć do środka. Przy drzwiach również zebrał się gęsty tłum. Mieszkańcy zdawali się poruszeni. Szeptali coś między sobą, od czasu do czasu kopcąc fajki, popijając ziółka lub trunki z piersiówki.



GOSPODA

W środku, w wielkiej, słabo oświetlonej izbie biesiadnej stał krasnolud Bolat. Językiem przeszukiwał dziury w zębach, a w łapskach ściskał arkebuz na wszelki wypadek. Stał tak w pozycji gangsterskiej pilnując naniesionych kilku skrzyń i poczty. Na schodach na górę siedziała Petunia. Głowa jej opadała co chwila, a z miny dało się wyczytać, że zmęczona i znudzona była strasznie.
- Spać mi się chce Boluś.. - jęknęła - Trzeba poszukać tego pijaczyny gdzieś i nająć cholerne pokoje...
Ciężko zebrała się w sobie, chwyciła balustrady i wstała.
- Miłooogoooost!! - Wrzasnęła głośno. Zrobiła to z uprzejmości, gdyż zamierzała przeczesać wszystkie pokoje na dole. Nie chciała złapać chłopiny na jakiś niestosownej czynności.

Tymczasem w głębi, na zapleczu, wśród rozstawionych beczek z chabrem, cukrem i piwem oraz przy kiepskim świetle jednej lampy olejowej, stał Remi, orczyca “Hoe”, duchowny i jego gosposia.
Wszyscy pochylali się nad przedziwnym, emanującym kolorowym światłem znakiem, płasko zarysowanym na ziemi. A właściwie tego co z niego zostało.
Jeszcze niedawno, musiało być to koło o średnicy trzech stóp, złożone z serpentyn, szlaczków, linii prostych i figur geometrycznych. Każdy kto patrzył na te pozostałości, odczuwał zadziwiający spokój i harmonię. Drobinki tego wzoru unosiły się w powietrze jak pyłki tlące się światłem by za chwilę blednąć i gasnąć. Rozpływały się w powietrzu pozostawiając tylko czarny osad, który opadał na podłogę i znikał.

Miłogost Zewsząd musiał być ostatnio bardzo zajęty albo po prostu nie lubił sprzątać na zapleczu. Warstwa kurzu i kłaków na podłodze była całkiem spora. Chloe i Remi pierwsi zauważyli, że wokół znaku brud ten układał się również ładnie i równo otaczał owalny kształt. Wszyscy podnieśli głowę, gdyż kontemplację przerwała maszerująca na tył gospody skrzacica.
- Przepraszam.. - rzuciła niepewnie.







ZAKŁAD RZEŹNICKI

Kowal Armand człapał górując nad mieszkańcami Szuwarów. Absolutnie go nie zrażało to, że idzie w przeciwnym kierunku niż wszyscy. Kiszki mu marsza grały, więc już z daleka wbił wzrok w słabo oświetlony dom orczycy. To tam skrywały się kiełbasy z czosnkiem, pasztety, befsztyki i inne mięsiwa, które “Hoe” sporządzała tak pysznie. Nim jednak zdążył uchylić furtkę, drzwi do rzeźni trzasnęły i wyszła z nich ta młoda kruszyna co to pomaga zielonej. Narzuciła na siebie jakąś chustę, rozpoczęła ją wiązać pod brodą i nie zważając, podreptała prosto na trolla.







BAGNA

Rodolphe Trottier zostawił za sobą gwarny tłum i rozhuśtany dzwon świątyni. Minął dom rodziny LeBrun oraz posiadłość Martinów i wszedł w wąską ścieżkę obok opuszczonego, starego budynku z numerem 30. Tu było już dość mroczno, więc mer musiał poświecić sobie lampą.
Dróżka jak zwykle wiła się jeszcze kawałek by zniknąć w gęstwinach, krzakach i suchych kniejach.
Bulgoczące bagniska nawet latem tonęły w ciemnościach, a mgła, która wiecznie spowijała okolicę Szuwar nie ułatwiała spacerów. Rodolphe szedł ostrożnie. Choć znał ścieżkę dobrze oraz zwyczaje w Smutnikach panujące, to nigdy nie był pewien czy dobrze idzie. Dom wiedźmy rzadko bywał w tym samym miejscu.

***

Mer przedarł się przez chaszcze i wyszedł na niewielką polankę spowitą oparami z bagien. Tu, na środku tej niewielkiej przestrzeni stało stare, powykręcane drzewo, które mozolnie na swych gałęziach dźwigało kilka trucheł powieszonych na sznurach kobiet.




Teraz wystarczyło tylko podejść, zadać odpowiednio pytanie, a powieszone damy wskazywały palcami w którym kierunku iść. Ot, taki znak drogowy, zwany Wisielczym Drzewem. Bardzo w stylu Starej Marie.

- Remiiii?! Czy to ty??! - wrzasnął ktoś z krzaczorów naprzeciwko. Zatrzęsło się tam, zakotłowało i na czworakach wypełzł z trudem człowiek utytłany w błocie i liściach. Ciągnął za sobą z brzękiem łańcuchy jakieś…
Wszystkie wiszące kobiety wzdrygnęły ramionami. Robiły tak, gdy nie rozumiały pytania.

- Pan Remiii!! Wiedziałem.. wiedziałem, że przyjdziesz.. mon seniore, wszystko zaraz wyjaśnię.. Daj pan tylko trochę wody… - człowiek ten pełzł w kierunku mera. Słabo było widać, ale gdy Rodolphe poświecił, zauważył, że ów mężczyzna prawą stopę pokaleczoną miał przez zatrzaśnięte wnyki.


 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 01-02-2017 o 12:24.
Martinez jest offline