Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-07-2016, 21:53   #11
Ardel
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
Rodolphe wzdygnął się jak zawsze, gdy dostrzegł powieszone kobiety. Instynkt nakazywał mu podbiec do nich i jak najszybciej odciąć sznury, a następnie spróbować je jakoś odratować. Zawsze musiał tłumić odruch i tłumaczyć sobie, że to po prostu część wystroju ogródka wiedźmy. A czemu taki? A czemu nie... Krzyk zaskoczył go jeszcze bardziej i zielarz podskoczył nieco ze strachu. Otrząsnął się. Dlaczego ktoś spodziewal się bartnika?

- Co się stało, człowieku? - odpowiedział pytaniem mer i ruszył obejrzeć mężczyznę z bliska. - I nie jestem Remi, lecz Trottier.

Po chwili przypomniał sobie, że to nie po to tu przyszedł. Spojrzał od razu na powieszone i zadał pytanie:

- Gdzie znajdę wiedźmę?

Nigdy wcześniej odpowiedź nie trwała tak długo. Zafurkotały halki, zatrzeszczały gałęzie i panny wzniosły ramiona w różnych kierunkach. Jedna się nawet rozbujała od tego wszystkiego. Chwilę później trzasnęły im stawy w łokciach i nadgarstkach i znów to samo, choć w bardziej zdeformowanej i drastycznej formie. W końcu powoli wskazały jeden kierunek. Mer czuł, że coś jest nie tak jak powinno.

A potem powrócił do oględzin mężczyzny.

- Dzięki Bogom panie Trottier, żeś pan tędy przechodził! Jam jest Diego de LaChristo.. - odrzekł mężczyzna. Próbował się dźwignąć, ale ze słabym skutkiem. Głos mu się łamał - Ja do pana Martin’a, umówiony byłem… Ale dziwnie zasnąłem i padłem jak długi w krzaki akacjowe a potem w to - wskazał na potężne żelazne szczęki kute przez pana Platier’a, zastawione zapewne przez pana Fresnel’a a przeznaczone na dzika albo większego zwierza.

- Przestań się ruszać - rozkazał standardowym głosem zielarz i podszedł do delikwenta. Obejrzał najpierw nogę zranionego i sprawdził, czy można bezpiecznie zdjąć potrzask. Co jakiś czas nerwowo przyglądał się wisielcom i we wskazanym przez nie kierunku. Jeżeli zdjęcie wnyków miało okazać się bezpieczne, to zamierzał zdjąć pułapkę, potraktować alkoholem w celu odkażenia i opatrzyć, dodając pod opatrunek nieco liści krwawnika czy babki lancetowatej. Jak nie znalazł tych albo innych ziół o podobnym działaniu, to oczywiście ominął ten krok. Jeżeli nie miał przy sobie szarpi czy bandaży, użył kawałka ubrania rannego. Potem zamierzał znaleźć jakąś laskę dla Diego i odesłać go w kierunku wioski. On sam zaś musiał udać się do wiedźmy.

- Dzięki ci panie za pomoc. Lecz do miasta mi straszno iść. Szukają mnie. Żaden szeryf, mer czy klecha nie powinien wiedzieć, że się tu znajduję - Powiedział obcy sycząc gdy Trottier opatrywał mu ranę - Wyglądasz mi señor na dobrego człowieka, więc nawet nie przyznawaj się ludziom, żeś mnie widział. Choć dachem nad głową nie pogardzę..

Trottier uniósł brwi, zastanawiając się, jakąż to działalność prowadził pan Diego. I cóż Remi ma z tym wspólnego. Uśmiechnął się dobrodusznie, starając się usilnie przypomnieć, czy to nazwisko coś mu mówi… W międzyczasie zdjął z nogi rannego pułapkę i zaczął opatrywać ranę.

- Jesteś pan jakimś łapiduchem, señor? Znaczy medykiem? - mężczyzna obserwował uważnie co robi mer i na wszelki wypadek co jakiś czas jęczał lub syczał. Dopiero teraz Trottier zauważył, że pod drzewem jest wydeptane sporo śladów. Diego musiał tu koczować już jakiś czas.

-Przeszkoliłem się kiedyś i poznałem podstawowe rośliny, ale nie jestem łapiduchem. Znam się na tyle, na ile potrzeba w tym wypadku. Jakby rana była poważniejsza, to trzeba by się udać do zielarza w Szuwarach. Dasz radę tu chwilę wytrzymać? Mam do załatwienia dość wstydliwą sprawę i raczej niecierpiącą zwłoki u wiedźmy.

***
Już na bagnach...


Stojąca breja bulgotała miejscami i cuchnęła jak zawsze, no może mniej, bo był marzec. W sierpniu nie dawało się tu oddychać. Wiedźmie rozlewisko nie było przyjemnym miejscem w zasadzie nigdy. Pomijając, że wszystko spowite było gryzącą, dymną zawiesiną, a w mrokach zapadającej nocy czaić się mogło naprawdę każde cholerstwo, to pewność była spora co do zmoczenie sobie skarpet. Nikt nie wiedział jak Stara Marie to robi, ale jej buty były zawsze suche. Każdy inny musiał brodzić w tej śmierdzącej zupie.

Także i mer Trottier. Dom wiedźmy usytuowany był na porośniętym trzciną cypelku. Stał wysoko na czterech palach, jakieś pięć metrów nad ziemią. Trzeszczało to zawsze i człowiek miał serce w gardle jak wspinał się po schodach. Pod domem znajdował się niewielki kurnik i mieszkała koza. Zresztą, co tam się wokół domu nie znajdywało... Prócz dziurawego, zatopionego czółna, roztrzaskanych beczek i pobitych garnków istniała cała gamma przeróżnych śmieci. Człowiek musiał uważać gdzie stąpa. Tym bardziej, że wszędzie panowała ciemność, a to oznaczało, że Stara Marie nie zapaliła dziś pochodni…

“Czyżby wiedźmie też coś się stało?” - zastanawiał się Rodolphe. Oznaczałoby to, że w sprawę wchodzi coś potężniejszego niż głupia sztuczka magiczna. Niedobrze… Zielarz pozrywał nieco bagna zwyczajnego, które musiało rosnąć w pobliżu i poupychał w różne zakamarki ubrania, coby odpędzić część natrętnych owadów i ohydny zapach. Bagno może i miało specyficzną woń, jednak wciąż pachniało lepiej niż to bajoro.

Powoli i ostrożnie ruszył w stronę wiedźmiej chatki, wypatrując dookoła jej postaci. Miał nadzieję, że nic jej nie będzie, jednak czuł, że prawdopodobnie coś złego się jej stało.

Schody trzeszczały, gdy mężczyzna wspiął się po nich na podest. Na dół zbiegł jeden kocur, których wiedźma miała chyba ze trzy albo więcej. Drugi przywitał głośnym sykiem mera już na górze. Siedział na poręczy i groźnie lustrował przybysza. Rodolphe ogarnął taras snopem lampy. Stało tu przed drzwiami wiele klamotów i skarbów staruszki. Wisiało też kilka szmat. Obok całkiem świeżych kwiatów stał kosz z kilkoma pochodniami.
Było tu zdecydowanie lepsze powietrze.

Koty… Cholerne koty. Nigdy nie było wiadomo co zrobią - otrą się o nogę, czy spróbują wydrapać oczy. Miał nadzieję, że dobrze odczytają jego intencje i nie będzie musiał sobie potem odkarzać twarzy, żeby nie złapać jakiegoś syfu. Westchnął ciężko i zapukał do drzwi. Jeżeli nikt nie odpowiadał, to powiedział głośno do kotów i kogokolwiek w domu:

- Wybaczcie mi watrgnięcie…

I otworzył drzwi, oświetlając wnętrze lampą. Nie wchodził do środka.

Cienkie drzwi zadygotały i zatrzeszczały. Wtargnięcie wystraszyło nietoperza w klatce, który rzucił się i zatrzepotał nerwowo skrzydłami. Trottier był tu już kiedyś. Chata wiedźmy to było właściwie jedno wielkie, zagracone pomieszczenie. Na środku była wielka dziura w podłodze przykryta tylko kratą. W kominku tlił się żar. Mimo kiepskiego światła i długich tańczących cieni, w kącie dało się zauważyć łoże Staruchy, które korzystało z ciepła od komina. Przywalone pierzynami, skrywało jakiegoś śpiocha zapewne, gdyż co jakiś czas dał się zauważyć ruch pod kołdrą.

Cholera… Zielarz nie pisał się na taką robotę. Czuł się jak awanturnik z głupich książek dla gawiedzi. Z pochodnią i mieczem wchodził do leża okropnej wiedźmy, by ją zaszlachtować i uratować jakąś piękną dziewkę. Z tą różnicą, że nie miał miecza, wiedźma mogła go zaszlachtować i w nagrodę mógł liczyć na informację, z pewnością nie na młodą dziewoję. Co za paskudna sprawa.

Kiedy przestał bawić się myślami, przyjrzał się wnętrzu. Gałązki trującej rośliny. Jednak po przemrożeniu owoce trujące być nie powinny. A i samo ziele także zbyt złe nie było. Smród trupa - jednak w tym miejscu nie znaczyło to zupełnie nic. Coś w łóżku. Smród trupa i ruszające się łóżko - trup jedzony przez szczury albo kot na trupie. Albo też po prostu smród trupa i śpiąca wiedźma. Cholera - to jedyne słowo nadające się do tej sytuacji. Rodolphe musiał wykrzesać w sobie odwagę, by wejść do środka, jednak chyba za bardzo nie potrafił.

Położył butelkę z nalewką piołunową na podłodze i zawołał: “Jest tu kto?!”.

Cisza była najbardziej przerażająca. Rodolphe wahał się mocno. Wejść czy nie wejść… W końcu postanowił zaryzykować i zrobił krok przez próg, rozglądając się dookoła i oświetlając lampą wszystkie kąty. A potem skierował światło na łóżko, przyglądając się mu [łóżku] dokładnie.

Było to stare i mocne łóżko na którym leżała sterta grubych pierzyn. Na nich znowu leżał koc i krowia skóra. Gdy mer zbliżył się do legowiska wiedźmy, spodziewanie wyskoczył z miaukiem stamtąd kot. Pobiegł do garów jakby miał tam dostać jakieś jedzenie.

Trottier znał takie wyrka jak to. Często odwiedzał chorych. Śmierdziało tu potem i brudem. Często też chorobą, ale teraz czuć było martwe ciało. Bardzo stare martwe ciało.

Lampa oświetliła poduchy, który leżały w nieładzie. Znajdywało się na kilka włosów. Siwych lub czarnych. Długich. No i czaszka. Miała na sobie resztki pomarszczonej skóry, puste oczodoły, kilka zębów. To była Stara Marie. Rodolphe był tego pewien.

Może to jej śmierć spowodowała to całe zamieszanie? Wszak, pomimo aparycji, była potężną kobietą” - zamyślił się zielarz. Zrobiło mu się smutno, jak za każdym razem, kiedy widział martwego człowieka. I tak, jak za każdym razem, odsunął się nieco, coby morowe powietrze nie przeszło na niego. Ukłonił się lekko przed trupem wiedźmy i zastanowił się, czy ta chciałaby pochówku. W końcu doszedł do wniosku, że jednak nie i zostawił ją w jej łożu, w jej domu, z jej kotami. I z jej nalewką na piołunie, wszak był to prezent. Wyszedł cicho, pozostawiając stojącą w progu domku butelkę z zielonym płynem i ruszył znaleźć swojego świeżo poznanego przestępcę.
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...

Ardel jest offline