Po udanym ciosie kapłan złapał pion, a wojownik Kargul odbył krótki lot o twardym lądowaniu. Na twarz. Przy okazji obryzgał Olafa własną krwią z pogruchotanych pleców. Pomogły w tym dwa orcze topory. Jak na złość Feilanowi już trzęsły się ręce.
Zza jego pleców wybiegł mag Esmond, w całym tym rozgardiaszu dotąd niezauważony. W uniesionej dłoni trzymał sztylet. Błysnęło ostrze i odwaga.
- Orku! Łajzo z juchy gobliniej wyhodowana a karmiona kozim gównem! - Kapłan wskazywał przeciwnika palcami obu dłoni. - Pan Podziemi gardzi Twoim życiem. Niech siła Cię opuści a kutas zmięknie bowiem Grungni odbiera Ci - ciągnął, a czerwona mgiełka parująca z orka skierowała się niby pod ciśnieniem na rany Kargula.
- Potencjał. - Postąpił o krok do przodu.
Złapawszy kamrata pod barki Olaf począł odciągać go od agresora zajętego magiem. Chochlik w jego głowie wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć przy pracy. Skała w dalszym ciągu ani drgnęła. Młot stworzonka nie robił na niej najmniejszego wrażenia.