Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2016, 09:08   #113
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
SOPHIE

Sophie podjęła decyzję. Napisała krótki list, w którym podziękowała
Spadkobiercom za wspólną pracę i drugi, w którym zrzekła się prawa do
spadku.

W sytuacji, gdy los dawał jej szansę na wzięcie udziału w wyprawie jej
życia, nie mogła tej szansy odrzucić.

Nie śpiesząc się przespacerowała się na dworzec kolejowy w Marsylii i zakupiła bilet do Paryża. Stamtąd czekała ją krótka przejażdżka do Calais i dalej, do Wielkiej Brytanii.

Cztery godziny później, siedząc w wygodnej salonce i wpatrując się w widoki za oknem, nie żałowała niczego. A już na pewno nie szaleństwa i zagrożeń ze strony kultystów, jakie czekały na nią, gdyby dalej zajmowała się sprawą Castora.

Miała jedynie nadzieję, że duch zmarłego nie będzie jej za to nawiedzał po nocach.

Trudno.

Podjęła decyzję.

Los mógł ją tylko zaakceptować.

MARC

Wbrew wcześniejszym obawom Cahroltte okazał się świetną towarzyszką
poszukiwań. A „letni domek” okazał się być skarbnicą nie tylko
wspomnień, ale i rzeczy, które fascynowały Marca. Skrzyneczki ze
znaleziskami z całego świata, kartony z książkami, których z jakiś
powodów de Overneyes nie chciał widzieć w swoim domu, dzieła sztuki o
niewielkiej wartości historycznej i pieniężnej, ale stanowiące gratkę
dla kolekcjonerów i zbieraczy dziwacznych kolekcji.

Wśród książek, z oderwaną okładką i w ogólnym stanie mocnego
podniszczenia Marc znalazł trzecią księgę, na której obecność tak
bardzo liczył w spadku. Wyrzuconą pośród roczniki czasopism codziennych
i literaturę o wątpliwej ezoterycznej wartości.

Ręce Marca trzęsły się, kiedy rozkładał swoje znalezisko na biurku, by w świetle lampy przyjrzeć się lepiej podniszczonym stronom zadrukowanym nierówną czcionką o wykrojach odpowiadających maszynom stosowanym w szesnastym wieku we Francji. Czasy, kiedy wolnomularstwo nabierało siły sprawczej odebranej później przez Rewolucję. I te wykonane w drzeworytach szkice przedstawiające głównie rogate istoty oraz ich matkę, Kozę zwaną Shub-Niggurath. Kozę o tysiącu młodych. Demoniczne wcielenie zła, któremu cześć oddawały wiedźmy i ludzie, szukający drogi by oszukać śmierć.
Księga została jednak potraktowana w niemal barbarzyński sposób., Poplamiona, nadpalona, z powyrywanymi licznie kartkami nie zawierała wszystkich tajemnic, których Marc tak bardzo pragnął jeszcze nie tak dawno.
Teraz jednak, przypatrując się koziemu monstrum na rycinie i okultystycznym znakom oraz mając na uwadze to, czego doświadczył w domu Overneyes’a Marc czuł wielkie wątpliwości, czy dobrze robi wyciągając demoniczny manuskrypt spośród śmieci, w którym go znalazł.

- Panie Marc – był tak zamyślony, że kiedy Charlotte weszła do pokoju, gdzie zajmował się znaleziskami o mało nie podskoczył.

- Tak sobie pomyślałam, że może spróbowalibyśmy odprawić rytuał z tej księgi. Ten, który mówi o kontroli nad bestią, z którą być może za jakiś czas będziemy mieli do czynienia. Jeśli wierzyć tym sprawom. Sprawdzimy, czy to działa?

Marc spojrzał przez zakurzone okno na zewnątrz. Było popołudnie. W brzuchu burczało mu z głodu. Do zmroku zostało jeszcze kilka godzin. W sam raz na jakiś obiad i ewentualne podjęcie decyzji przez zmrokiem.

- Co pan na to?

BERTRAND

Prunier miał mieszane uczucia, co do sposób, w jaki załatwił sprawę. Nie miał jednak zbyt wielu dróg wyboru. Zdrajca wśród spadkobierców był bardzo prawdopodobnym wariantem. Mógł też być jednak zagrywką psychologiczną L:a Costy – wcielonego diabła i fanatyka.

Po wysłaniu depeszy Prunier kilkadziesiąt minut spędził na dworcu szukając dogodnych połączeń i w końcu znalazł takie, które dało mu możliwość dotrzeć do Carcassonne z wyprzedzeniem czasowym, po spędzeniu nocy w Beziers. Nocy, nadal wypełnionej koszmarami i strachem. Wcześniej jednak zadbał o to, aby reszta badaczy z Marsylii otrzymała depeszę o tym, co ustalił i gdzie się wybiera.

Potem został już tylko czas na podróż i nerwowe oczekiwanie.

* * *

W nocy uliczki Carcassonne pustoszały. Robiły się ciche, wyludnione, jakby zamykała je klamra strachu. Teraz Prunier to rozumiał. Teraz to wyczuwał. Ręka, ta z tajemniczym znakiem, świerzbiła go od popołudnia wprowadzając w drażliwy nastrój. Ile by się nie drapał to swędzenia nie dało się pozbyć. Jakby świąd dotykał nie skóry lecz tego, co skrywało się pod nią. Mięśni, ścięgien, kości i żył.

Gdzieś niedaleko zaczął ujadać pies, a potem otworzyły się drzwi do restauracji i stanął w nich Gonzaga. Prunier dopił kawę, którą sączył pod parasolkami na zewnątrz, jako ostatni gość. Dużo bardziej spóźniony.

- Monsieour Prunier – Gonzaga przywitał go z serdecznym uśmiechem, jak serdecznego kompana. Tylko oczy miał zimne. Nieszczere. – Pan LiCi wspomniał, że będzie pan czekał na nas. Cieszę się, że zdecydował się pan zrobić krok do przodu. To zagwarantuje panu prawdziwą przyszłość. Już niedługo wszystko się pozmienia. Zobaczy pan. A decyzja, którą podejmie pan tej nocy, zaprowadzi pana na sam szczyt nowego świata.

Gonzaga nie był sam. Niedaleko zawarczał silnik ciężarówki i po chwili podjechała pod restaurację dość sfatygowany samochód zdolny zabrać ze dwanaście osób. Dwie osoby wyszły z restauracji za Gonzagą i dołączyli do niego i Pruniera. Nie powiedzieli nawet słowa. Kelnerzy. W szoferce był trzeci mężczyzna i jeszcze dwóch z tyłu, pod plandeką.

- Ja pojadę przodem, pan z tyłu z moimi kolegami.

Bertrand nie miał specjalnego wyboru. Wsiadł i usadowił się na siedzisku obok czwórki „kolegów”. Milczących typków o lśniących fanatycznie oczach. Bali się. Wyczuwał ich strach. On też się bał, chociaż pewności siebie dodawała mu broń ukryta w kieszeni.

Ruszyli szybko opuszczając starą część miasta, a potem samo Carcassonne.


OTTONE i LUIS

Wyznaczone przez Gonzagę miejsce leżało jakieś dwa kilometry od Carcassonne. Ledwie widzieli w oddali światła miasta. Proste skrzyżowanie – od brukowanej drogi odbijała druga, polna. Nieopodal jakieś zabudowania gospodarcze – sadząc po zapachu –kurza ferma. Dalej tylko oświetlone blaskiem wąskiego sierpa księżyca trawiaste pagórki, niezbyt strome. Tu i ówdzie jakieś drzewo.

Samochód zobaczyli dość szybko. Dwa światła przecinające mroki nocy. Potem usłyszeli warkot silnika. Po kilku minutach hałaśliwy moloch zatrzymał się przed nimi nie gasząc silnika.

- Panowie – to był Gonzaga który wychylił się z szoferki od strony pasażera. – Wskakujecie do tyłu.

W budzie czekało już pięciu mężczyzn. W dwóch z nich rozpoznali twarze kelnerów z knajpki, którą zarządzał Gonzaga. Dwóch nie znali w ogóle. Ostatnim był Prunier.


BERTRAND, OTTONE i LUIS

Kiedy już wszyscy znaleźli się w trzęsącej ciężarówce, pozostało im jedynie oczekiwać na przebieg wydarzeń, aby zareagować w odpowiedniej chwili. Czegokolwiek wymagałaby taka „reakcja”. Nie mogli porozmawiać. Silnik zagłuszał wszystko, a wyboje wymagały skupienia na trzymaniu się deski. Chwila nieuwagi i można było znaleźć się na podłodze czy wylądować na innym z pasażerów. A to byłoby niestosowne.

Na szczęście jazda nie trwała już zbyt długo, co najwyżej z dziesięć minut. Ciężarówka wytraciła i tak niedużą prędkość, zatrzymała się. Silnik zgasł i zrobiło się cicho. Tak cicho, że aż niezręcznie.

Trzasnęły drzwi szoferki. Dwukrotnie. Kelnerzy i ich kompani zaczęli wychodzić z ciężarówki spoglądając z wyczekiwaniem na trójkę spadkobierców.

Opuścili pojazd z ciekawością i niepokojem rozglądając się wokół.

Byli chyba na terenie jakiegoś folwarku czy winnicy. Kilka ceglanych budynków i jakaś szopa. Parę drzew okalających zabudowania z lewej strony – chyba jakiś sad.

Gonzaga wyrósł przed nimi uśmiechając się bielą zębów.

- Jesteśmy na miejscu – powiedział niepotrzebnie. – Proszę za mną, panowie.

Ruszył pierwszy prowadząc ich wybrukowanym dziedzińcem do szopy. Dużej, solidnej konstrukcji z cegieł o spadzistym dachu krytym deskami.

Dwóch mężczyzn otworzyło odrzwia do szopy i spadkobiercy stanęli w wejściu do czegoś, co mogło być tylko zaimprowizowaną świątynią.

Pod sufitem zawieszono na łańcuchach i lnach czaszki zwierzęce i ludzie oraz inne kości –piszczele, żebra, które mogły należeć zarówno do zwierząt jak i do ludzi. Były też świece. Kilkanaście dużych, kościelnych gromnic ustawionych wokół masywnego posągu. Monstrualnej rzeźby mierzącej co najmniej trzy metry.

- Oto i on. Większy brat naszego Pana z piwnic Castora de Oveneyes. Czyż nie jest piękny?

Był raczej paskudny. Przytłaczający. W jakiś niewypowiedziany sposób bluźnierczy i złowieszczy. Pięknym raczej by go nie nazwali.

- Zostawimy panów na chwilę – uśmiechnął się zimno Gonzaga, a uśmiech ten nie spodobał się żadnemu z nich. – Przemyślcie swoje decyzje. Swoje zdecydowanie. A kiedy będziecie gotowi podejdźcie do Brata – zapewne chodziło mu o posąg – i klęknijcie przed nim.

Skierował się do wyjścia. Przyjrzeli się szopie szukając potencjalnych dróg ucieczki. Nie było tak źle. Nad nimi rampa na której składowano siano i małe okienko do jego wrzucania pod sufitem. Drugie wyjście z boku, podobnie jak pierwsze zasłonięte tylko dechami. Nie byli zamykani w pułapce, chociaż nie wiedząc dlaczego, tak się czuli.

- I jeszcze jedno, panowie. – Gonzaga zatrzymał się przy wyjściu. - Nasz mistrz powiedział, że każdy z was podjął pewną decyzję. Że nie można osiągnąć sukcesu i potęgi bez zdolności do wyrzeczeń i poświęceń. Odrzucenia tego, co najcenniejsze. Dlatego też zaszczytu spotkania z Większym Bratem i przyłączenia się do nas dostąpi tylko dwójka z panów. Trzeci musi zginąć i to pozostałą dwójka go zabije. Tylko tak będziemy w stanie uwierzyć w szczerość waszych intencji.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

- Macie kwadrans. – Usłyszeli głos zza desek. - Potem uznamy, ze wasze intencje nie są jednak szczere i zginiecie wszyscy. I pamiętajcie. Brat was obserwuje. I jeśli uzna za wrogów nie wyznawców pochłonie waszą krew. Powodzenia panowie.
 
Armiel jest offline