Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2016, 15:52   #4
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację

Wskazówki niechętnie dobijały do pierwszej. Cisza. Ledwie zakłócana dochodzącym od strony jeziora krzykiem uhahanych po uszy dzieciaków. Cisza była jego bodaj najczęstszym pacjentem. Przyjmował ją chętnie. Przychodziła regularnie. Nie zawracała głowy. Nie znikała na nie wiedzieć ile czasu, po to by mógł ją zobaczyć za kilka miesięcy udającą, że go nie zna. I zawsze słuchała zaleceń. Pacjent idealny. Z początku jej nie cierpiał i zwyczajnie nie pojmował jak mogła go tak często odwiedzać. Dziś można było powiedzieć, że Jeremiah Ellsworth z ciszą doskonale się rozumieli. Tym bardziej, że każdej wizycie towarzyszył magazyn Midwest Home, lub innego pisemka remontowo budowlanego, oraz stacjonarny komputer z dostępem do internetu. Tego dnia jednak nie chciał jej przyjmować. Chciał się na poważanie zająć robotą, a potem wrócić do domu. Magazynu nie otworzył. Komputera nawet nie włączył. Siedział i gapił się za okno. A na biurku leżały dwa protokoły z oględzin. Jeden w przegródce na brudnopisy. Drugi samotnie na samym środku. Oba były jego autorstwa. I oba…
Pukanie do drzwi.

Samuel Longbirch był pracownikiem kasyna. A kasyno było dumą Grand Portage. Sam więc mógł czuć się dumnym. Był też jednak ojcem. A to połączenie już sprawiało, że idąc wzdłuż zabudowań Centrum Społeczności Grand Portage drżał w swoim wnętrzu targanym na równie wstydem co gniewem, które musiał dla dobra rodziny zamknąć głęboko w sobie. Spoconymi dłońmi obejmował przykryty serwetką koszyk ściskając go jak jakiś cholerny amulet. On. Pięćdziesięcioletni mężczyzna idąc na spotkanie ze smarkaczem. Zmuszony by prosić o zatajenie hańby…
Zapukał do drzwi.
Gabinet zdał się Samuelowi Longbirchowi pusty. Nie opuszczony, bo siedział w nim człowiek w lekarskim kitlu. Spod białych połów, wystawała czarna koszula skąpo poprzeszywana na tutejszą modłę barwnymi wzorami Ojibwe. Niemniej czarne włosy zaczesane i związane z tyłu dla wygody były krótsze niż u wielu innych współplemieńców. Patrzył na przybyłego jakby się go spodziewał, aczkolwiek wcale nie czynił to chętnie. Gabinet nie był też jałowy, jak to się zwykło myśleć o gabinecie lekarskim. Był po prostu pusty. Jedno łóżko diagnostyczne, jedno biurko, dwa krzesła i szafka. Dwa plakaty zdobiły ścianę przy drzwiach i naprzeciwległą. Jeden ostrzegający przed chorobami odzwierzęcymi. Drugi przypominający o rządowym programie szczepień. Samuel Longbirch pamiętał zeszłoroczne odwiedziny doktora jak przez mgłę. Nie wiedział po co doktor na nie nalegał. Ale cieszył się, że nie trzeba było ich powtarzać. W Grand Portage wszyscy sami sobie radzili ze swoim zdrowiem. A gdy nie radzili sobie to już nawet nie było sensu jechać do Duluth. Jak więc ten młody człowiek chciał się przydać Grand Portage, Samuel Longbirch nie wiedział. Ale dziś musiał do niego przyjść osobiście.
- Dzień dobry, doktorze Ellsworth.
- Dzień dobry… - Jeremiah zawahał się. Znał całkiem sporo mieszkańców rezerwatu. Ale nie dla wszystkich twarzy rezerwował przegródkę w pamięci. Jednej się jednak mógł spodziewać - pan Longbirch?
- Powiem krótko panie Ellsworth...
- Nic pan nie musi mówić. - Naprawdę nie miał ochoty na tę rozmowę. Wiedział jak to się skończy. Tak jak poprzednio. I tak dobrze, że dotarło tak daleko - Poinformowałem już posterunek. To po drugiej stronie drogi jeśli chce pan…
- Właśnie stamtąd wracam. Żadnego zgłoszenia nie będzie. Chcę po prostu, żeby i u pana nie było żadnych… papierów na ten temat. Jest pan przecież nasz. Napewno pan rozumie.
Postawił koszyk na biurku.
- To od żony.
- Proszę to zabrać panie Longbirch - skrzywił się równie zniechęcony co zażenowany.
- To nie to co pan myśli. - Longbirch wyraźnie cedził słowa. Z trudem ubierał je w zdania. - To podziękowanie. Za to, że jej pan pomógł. Do widzenia.
Starszy mężczyzna spuścił smętnie spojrzenie, odwrócił się. I wyszedł.
Jeremiah siedział jeszcze przez chwilę, po czym wstał i zdjął serwetę z koszyka. Ciasto. Syrop klonowy. Oba domowe. I butelka whiskey. Kupiona w kasynie. Raz jeszcze wziął do rąk raport z oględzin i wzrokiem prześledził wszystkie rubryki. Shaniah Longbirch. Lat 21.
Wyciągnął butelkę z koszyka i zamachnąwszy się cisnął nią w złości o ścianę gabinetu. Huk pękającego szkła wstrząsnął rozleniwioną błoną bębenkową. I po chwili uspokoił to co wrzało pod jego skórą.
Odetchnął. Ciężkie powietrze choć na chwilę rozpuściło się w smrodzie alkoholowych oparów. Pokręcił głową.
- Tu się tatku nic nigdy nie zmieni…

***

Pickup minąwszy zardzewiałą bramę gospodarstwa został od razu przywitany przez dwa psy gromkim szczekaniem. Jeremiah zaparkował pod wiatą i wysiadł z samochodu. Psy od razu go dopadły. London był większy.


I lubił swoją siłę, którą regularnie testował z Jerrym i Kineks. Był tu też pierwszy i choć jego początki były trudne, bo ciężko mu szło zrozumienie hierarchi stada, wyrobił się. Taki archetyp twardziela o pogodnej naturze. Jack z kolei miał odwrotny problem.


Przez długi czas trzymał się na uboczu. Wzięli go od ojca Kineks jako zagłodzony i pobity worek skóry i kości. W ogóle nie chciał z budy wychodzić i najmniej bał się Londona. Kosztował Kineks dużo pracy i zachodu by w końcu wyglądać zdrowo i biegać za swoim kolegą.
Wytarmosił oba psy za uszami, zgarnął z naczepy baniaki z wodą, zakupy i ruszył do domu. Domu, z którego ostatnimi dniami najchętniej w ogóle by nie wychodził. Dzwonki wietrzne zagrały mimowolnie gdy przechodził obok. Wszedł do środka.

- I co? Przyszli?
Kineks była w sypialni.


Nosiła się tradycyjnie. Jak zawsze gdy nie musiała jeździć nad jezioro. Przyglądała się badawczo swojemu odbiciu.
- Stary przyszedł.
Jerry krążył między łazienką, a kuchnią uzupełniając wodę. Wiedziała o wszystkim co ostatnio miało miejsce. On też wiedział, czemu wpatruje się w lustro. Oboje już mieli serdecznie dość tych dni. Ale były i pozytywy. Od tygodnia się ani razu nie pokłócili.
- Pieprzony sukinsyn.
- Na policji już był. Nie będzie żadnej sprawy.
Przez chwilę panowała cisza.
- Wiesz… Pytałam się trochę. Jest więcej tych dziewczyn.
Wypakowując zakupy zatrzymał się w połowie ruchu. Paczka z kawą zawisła w powietrzu. Zaraz jednak powędrowała na swoje miejsce w zamocowanej nad blatem szafce. Schylił się, odkręcił kurek i postawił na palniku czajnik. Niczego jednak nie odpowiedział. Nie za bardzo było co. Statystyki wykazywały, że Indianie z rezerwatu szukają pomocy lekarskiej pięć razy rzadziej niż inni Amerykanie. To oznaczało… przynajmniej kilkanaście dziewczyn....
Gwizd czajnika przerwał na chwilę ponure myśli. Zaparzył dwie kawy i poszedł do sypialni. Kineks nadal patrzyła w lustro.
- Czemu to robisz?
- Nie wiem… Nic nie dzieje się bez powodu. A sam mówiłeś. Objawy wiele zdradzają o przyczynie choroby. Szukam ich.
Jej oczy rzeczywiście wnikliwie błądziły po odbiciu. A w brązowych tęczówkach odbijał się niewyraźny obraz jaki widziała. Obraz Kineks. Tylko, że brutalnie pobitej i posiniaczonej.
- Może coś się zmienia?
- Nic - pokręciła powoli głową - To może być po prostu złośliwość z ich strony… Bywają bardzo złośliwe...
Postawił kawę na stoliku nocnym. Pocałował Kineks w policzek i skierował się do kuchni. Musiał coś zjeść. I miał ochotę zabrać się za ogrodzenie. Nazajutrz czekał go objazd po kilku rodzinach gdzie zgłoszono mu dziwne objawy wysypkowe u dzieciaków.
- Jerry? - zatrzymała go odwracając się nagle. Usta miała lekko rozchylone. Wyraz twarzy niepewny - Też to czujesz, prawda?
Pokiwał głową.
- Też.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 21-09-2016 o 15:20.
Marrrt jest offline