Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-09-2016, 13:54   #9
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Maria stanęła jak wryta, po czym powoli osunęła się na ziemię. Nim ciało uderzyło o podłoże, była już martwa. Jej Córka drgnęła. Zarówno organizm jak i psychika zareagowały szokiem. Tylko ów silny impuls nie pozwolił małej się załamać i porzucił jej wiarę w to, co widziała zza pożółkłej firany. Kobieta która dała swemu dziecku tyle ciepła miała teraz leżeć w piachu niczym zwiotczała kukła? Takie rzeczy wydarzały się innym ludziom, nie jej rodzinie.
Mieszkańcy miasta przypominali spłoszoną zwierzynę, miotającą się na wszystkie strony. Coraz mniej osób stawiało opór. Widzieli że napastnicy są profesjonalistami w sztuce zabijania. Wylewający się z saloonu mężczyźni wygarniali głównie z krótkich pistoletów. Przynajmniej kilku posiadało większe strzelby, które dziewczynka niejasno kojarzyła jako model o nazwie sharps. Pojawiły się pierwsze kury ognia łapczywie pożerające kolejne budynki. Nad łuną dało się słyszeć już tylko krzyki oraz pozbawiony duszy śmiech.

El Gringo wydał wyrok, więc Syn miał obowiązek go wykonać. Pląsał między świszczącymi kulami, co chwila przeładowując zmodyfikowane magazynki i plując ogniem do kolejnych ofiar. Buzująca w żyłach adrenalina zdawała się zwalniać jego postrzeganie percepcji. Przez chwilę odnosił wrażenie iż zastygł, niczym w gęstej melasie. Wycelowanie, pociągnięcie za spust, strzał. Kolejny śmieć padł bez tchu.
Miał go. Pierwsze kule minęły gnoja, ale wreszcie zwalił swój cel na ziemię. Kałuża wokół mężczyzny zwiększała się. Gorący piasek wchłaniał karminowe strugi, sączące z okolic kolana. Z rąk wypadła mu jedyna broń, wysłużona siekiera. Cóż za żałosny idiota. Co niby chciał nią zrobić?

Patrzyła na kolejną śmierć rodzica, która nastąpiła ledwie chwilę po pierwszej. Stawała się coraz bardziej otumaniona. Mogliby strzelić jej prosto w brzuch, a byłaby równie przytomna. Fragmenty rzeczywistości posypały się w drobny mak. W jej odłamkach widziała już odbicie tylko jednej twarzy. Młodego rewolwerowca z szczeciniastym zarostem.
Obserwowała scenę z coraz dalszej perspektywy. Odpływała.


Mają wrażenie, że ktoś krzyczy. Może to oni sami? Przez chwilę ciemność rozstępuje się. Widzą wtedy wściekłe tumany powietrza, wznoszące pył wokół ich zgarbionych sylwetek. Z trudem łapią oddech. Przyciskają ciała jeszcze bliżej. Jeszcze nigdy ludzki dotyk nie był tak cenny.
Tymczasem delikatna struktura zaklęcia okazuje się coraz trudniejsza do utrzymania. Kapłanka powoli zwalnia uścisk.
Przetrwać. Jeszcze. Trochę.


Straciła poczucie czasu. Wychodziła ze swej nory głównie na żer, gdyż nie można było tego nazwać posiłkiem. W swym małym azylu pozostawała ukryta, czuła się w nim względnie bezpiecznie. Jakiś czas temu przysłano tu chyba federalnego i paru jego ludzi. Odprawili skromne obrządki i pochowali ciała. Małej nie znaleźli. I bardzo dobrze.
Stroniła od drugiego człowieka. Sama z resztą przestawała się zachowywać jak jednostka ludzka. Dzień po dniu żyła przemykając między zgliszczami budynków i łapiąc dziką zwierzynę. Gdyby jeszcze ktoś obcy pojawił się na ruinach miasta, mając szansę ją ujrzeć, pomyślałby że ma do czynienia z upiorem. Z małym, przygarbionym stworem.
Ale nie sądziła tak kobieta, która zjawiła się pewnego wieczora. Niebo nabrało już wtedy barwy gęstej krwi. Miała na sobie długą, znoszoną szatę. Spod kaptura wyzierała szpetna twarz. Pomimo że chciało się od niej odwrócić wzrok, było coś inteligentnego w wiekowym obliczu. Jedyna mieszkanka Sonnenberg miała za jej sprawą stać się Iskrą.


Starucha szła powoli, wspierając się na kosturze. Z trudem dźwignęła ciało na poczerniałe deski. Weszła na zabudowanie, a właściwie to co z niego zostało, które to było dawnym zakładem grabarza.
Spojrzała przed siebie.
- Wyjdź, dziecko.


Ahab nie wiedział jeszcze, że dziś nie będzie już mógł zwać się Synem. Jechali w piątkę w stronę Topeki. On, El Gringo, El Muerte i jeszcze dwóch przydupasów. Pan Jones już czekał na terenie małej osady, która zdała się przycupnąć u podnóży gór. Słońce piekło ich niesamowicie, rozrzedzając powietrze i sprawiając że Topeka wyglądała jak mroczna fatamorgana.
Powinien się lepiej pilnować już kiedy wjechali między niszczejące budynki. Miasto przypominało bardziej cmentarz niż miejsce, gdzie żyli ludzie. Ale widział w swoim życiu zbyt wiele podobnych lokacji, aby to zrobiło na nim wrażenie. Jedno z nich zostawili jakiś czas temu za swoimi plecami.
Na drodze ustawiono stół. Pan Jones stał za blatem, rozkładając teatralnie ręce. Nosił czarny płaszcz, jakby nic nie robiąc sobie z wysokiej temperatury. Ojciec zeskoczył z siodła, ale zgodnie z poleceniami Ahab oraz El Muerte pozostali na swoich miejscach.
Dwójka chwilę gestykulowała, wymieniała między sobą przyciszone zdania. Gospodarz ponurego miejsca zgodnie z obietnicą posiadał robociznę w postaci szkatułki.
Na jego twarz wpełzł dziwny uśmiech. Podniósł głos i powiedział coś niepokojącego.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 13-09-2016 o 16:47.
Caleb jest offline