Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2016, 15:47   #9
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Jest takie miejsce, gdzie sny stają się równie realne, co Śniący. Uciekając spod przymkniętych od stuleci powiek wraz z miarowym, niezauważalnym oddechem Śniącego, wędrują pod łukowe sklepienie, krążąc niczym splątana , cienista przędza. Wirują w rytm podmuchów wiatru, by w końcu zebrać siły i poszybować poza dom Śniącego, niczym brudne, cieniste motyle. Wokół Domu Śniącego rozciąga się Sieć. Patrolowana przez zakutych w stal Pajęczarzy, próbujących przechwycić uwolnione sny. W większości przypadków, można rzecz, udaje się im ta niekończąca się straż. Nie zawsze jednak i czasami jakiś cienisty motyl wyrwie się na wolność do Dominium, przyjmując realną, rzeczywistą formę.

Nic w tym dziwnego. W Dominium magia jest równie realna, jak wojna czy polityka Władców. Tylko problem w tym, że Śniący śni jedynie koszmary.


Bjarnlaug Jónsdóttir

Szybko otrząsnęła się z oszołomienia i zaczęła działać. Teren był dość nierówny i zdradliwy więc każdy kok stawiała ostrożnie, uważając gdzie stawia stopy. Biel kamieni dziwnie kontrastowała z ciemną wodą jeziora.
Powietrze było czyste i … przyjemne. Bjarnlaug czuła się, jakby… trafiła do domu. Zapach przypominał jej coś dawno zapomnianego, coś wypartego ze świadomości. Ulotnego i … kuszącego.

Minęła zakole orientując się, że wszędzie wokół jeziora teren wygląda niemal identycznie. Wysokie klify, kamienisty brzeg i gęsty las, który wyglądał na równie stary co i jezioro.

W jednym miejscu jednak teren obniżał się nieco, tam gdzie jakiś zapomniany kataklizm zawalił część zbocza. To dawało szansę na w miarę bezpieczne wspięcie się i rozejrzenie po okolicy.

Bjarnlaug ruszyła tam, by po chwili przystanąć. Zorientowała się bowiem, że brzeg jeziora zawalają kości – szczątki ludzkie: czaszki, kawałki żeber, piszczele, gnaty walały się wszędzie wokół. Część z nich pokryta jakimś przerdzewiałym żelastwem, niczym pozostałościami po średniowiecznych pancerzach i kolczugach. Tu i ówdzie dziewczyna wypatrzyła również szczątki mieczy, toporów – równie zardzewiałych, co pancerze, zmienionych niemal w jedną rdzawą narośl z kamieniami i pisakiem.

To było pole bitwy. Dawnej i zapomnianej. Chociaż Bjarnlaug nie miała pojęcia kto i z kim tutaj się bił.

W szczątkach było jednak coś, co budziło atawistyczny niepokój, nawet u niej, nawykłej przecież do obcowania z ludzkimi kośćmi.

I wtedy zorientowała się, że jeden z większych głazów przy upatrzonym przez nią osuwisku nie jest głazem, lecz niewielkim, prymitywnym namiotem, przed którym stał jakiś dzieciak i obserwował ją z bezpiecznej odległości. Z miejsca, w którym się znajdował, Bjarnlaug mogła stwierdzić że dzieciak ma nie więcej, niż metr dwadzieścia i miedziano-rudą czuprynę, którą szarpał dość silny wiatr. Rudzielec spoglądał w jej stronę osłaniając dłonią oczy przed słońcem.

CELINE CENIS

Mgła nie poruszyła się, chociaż Celine stała już dość długo. To było dość dziwne i niepokojące uczucie, ponieważ kobieta wyraźnie czuła podmuch wiatru na twarzy. Wilgotnego i cuchnącego wiatru, który kojarzył się jej z oddechem psa. Wyczuwała nawet lekki smrodek gnijącego mięsa lub zepsutych zębów który budził w niej dziwne lęki.

Celine nie wypatrzyła żadnych ścieżek, żadnych wskazówek, dokąd mogłaby się udać dalej. Co zrobić. Była tylko ona i przeklęta mgła, która w jakiś sposób wydawał się na nią czyhać.

Ta myśl wzbudziła w niej niepokój. Trąciła jakąś zapomnianą strunę w jej duszy. Podrażniła, niczym niedoleczony ząb.

I wtedy Celine usłyszała jakiś hałas we mgle.

Dyszący, przeciągły dźwięk kojarzący się z jakimś skrytym w oparze zwierzęciem, które węszyło, łowiło rozmyte przez mgłę zapachy, skryte gdzieś tam, w mleczno-szarym tumanie.

- Celine.

Z mgły dobiegł do niej szept. Wyraźny, chociaż nie potrafiła określić czy szepce kobieta czy mężczyzna.

Zamarła.

- Celine.

Znów to samo. Uporczywe. Gdzieś z mgły. Blisko.
Serce Celine zabiło szybciej. Oddech stał się płytki, chrapliwy. Nie potrafiła nad tym zapanować.

- Celine.

Mgła zaczęła się rozwiewać, jakby gdzieś niedaleko ktoś włączył niewidzialną dmuchawę. Tuman kłębił się, płożył, odpływał w dal tworząc… przejście! Drogę.

I wtedy Celine ujrzała jakiś kształt zbliżający się w jej stronę. Wysoki. Dziwaczny. Trudny do opisania przez zdradliwą, budzącą wyobraźnię mgłę.

- Celine.

Wiatr przywiał do niej smród. Okropny odór gnijącego mięsa i ropy. Zepsutej krwi i żółci. Podobnie śmierdział wisielec znaleziony w lesie.

- Celine.

Rozmyty kształt zbliżał się do niej powoli. A ona mogła poczekać na rozwój wydarzeń lub rzucić się do ucieczki we mgłę, byle dalej od szepcącej kreatury.

Instynkt podpowiadał jej, by zrobiła to drugie. Najlepiej jak najszybciej, nim cuchnący szeptacz podejdzie bliżej. Z drugiej jednak strony śmierdzący intruz mógł okazać się źródłem wiedzy o tym, gdzie się znajduje i co się tutaj wydarzyło.


Adam Enoch

Jar wyprowadził go do lasu. Równie paskudnego jak parów, z którego się wynurzył. Lasu złożonego głownie, jak się mogło wydawać, z drzew o beczkowatych pniach, poczerniałych od wilgoci i pokrytych jakimś liszajem czy grzybem, którego intensywna, ziemista woń przenikała całą okolicę.
Gnijące liście, w których brodził Adam były oślizłe i rozmiękłe, niewiele gęstsze niż kompost. Oblepiały mu buty, przez które wilgoć przenikała dalej, do skarpet i stóp.

Las wydawał się opustoszały, jakby dotknięty zarazą czy czymś takim. Co prawda Adam nie znał się na lasach, lecz ten nawet jemu wydawał się dziwny.

Ruszył, wybierając kierunek na ślepo, licząc na to że w końcu dotrze gdzieś do jakiejś drogi, budynku, linii energetycznych, czegokolwiek co pozwoli mu zorientować się gdzie jest i dotrzeć do jakiejś cywilizacji.

Szedł tak przez dłuższą chwilę, a panująca wokół cisza dobijała go psychicznie. Nawykły do miejskiego zgiełku czuł się, jak w grobie.
Gdy usłyszał w końcu jakiś dźwięk nawet się ucieszył. Ale kiedy jego rozum poskładał dźwięki, które doleciały go z gęstwy krzaków po jego lewej stronie, cisza nie wydawała mu się już taka zła.

Warkot.

Gardłowy. Głuchy. Narastający. Warczenie dzikiego zwierzęcia. Zapewne groźnego.

Adam zamarł. Wstrzymał oddech nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować.
I wtedy krzaki poruszyły się szeleszcząc i wynurzył się z nich wychudzony chyba wilk. Zapadnięte boki zwierzęcia zbrązowiały od czegoś, co mogło być krwią i błotem. Żółte ślepia wpatrywały się w Adama z dziką, mającą w sobie coś z szaleństwa żądzą mordu, a wyszczerzone zębiska ociekały pianą.
Wilk warknął raz jeszcze i powoli, ostrożnie, jak polujący drapieżnik ruszył w stronę mężczyzny.

Opuchnięta szczęka wydawała się teraz najmniejszym problemem Adama.


Patricia Maddox

Pytania lęgnące się w głowie dziewczyny, jak na razie, nie doczekały się odpowiedzi.

Gwiazdy migotały, jak wcześniej. Księżyc świecił, jak wcześniej. Drzewo szumiało, jak wcześniej.

Patricia rozejrzała się raz jeszcze wokół siebie, ale w ciemnościach nocy nie ujrzała niczego, co mogłoby być źródłem światła – żadnej łuny miasta czy chociażby miasteczka, żadnych reflektorów przejeżdżających gdzieś w oddali samochodów. Nic, co by wskazywało, że znajduje się blisko miejsca wypadku.

Bała się. Cholernie się bała. Do tego stopnia, ze nie mogła uporządkować myśli. Ogarnąć rozdygotanych emocji i nerwów.

I wtedy jej wzrok przykuło światło. Niewielkie, Kołyszące się na boki. Migotliwe i niewyraźne.

Latarka? Raczej nie? Nie dostrzegała charakterystycznego snopa światła.
Latarnia? Taka archaiczna, jakiej używali górnicy? Być może.
Tak czy owak światło oznaczało człowieka. A człowiek oznaczał….
Właśnie?

Zagrożenie czy pomoc.

- Patricia.

Omal nie krzyknęła, gdy usłyszała głos kogoś szepczącego jej prosto w ucho. Odwróciła się gwałtownie z sercem trzepocącym w piersi, jak dzikie zwierzę schwytane w klatkę, ale nie zobaczyła nikogo. Było tylko drzewo i ciemność.

- Patricia.

Znów to samo. Jakby ktoś stał koło niej. Szukał jej. Wołał.

I wtedy zorientowała się, że szept dobiega z jej kieszeni. Z miejsca, gdzie zazwyczaj trzymała telefon komórkowy.

Światło w ciemnościach migotało, drgało, kręciło się, jakby ten, co je trzymał, szukał czegoś albo kogoś.
Jej?



Lidia Hryszenko

Lidia poddała się instynktowi ucieczki i rzuciła w ślad za jeleniem i sarną, które zdążyły wygramolić się na brzeg po jej stronie rzeki i popędziły dalej, ociekając wodą i ignorując zupełnie dziewczynę. Pogalopowały dziko, przed siebie szybko znikając w gęstych zaroślach.

Lidia straciła je z oczu chociaż jeszcze przez chwilę słyszała, jak biegną gdzieś tam, pomiędzy wysokimi krzakami, aż znikają w niezbyt gęstym lesie zaczynającym się jakieś pół mili od brzegu rzeki, nad którym ocknęła się Lidia.

Dziewczyna przebiegła jeszcze kawałek, zatrzymując się pośród smukłych, niemal rachitycznych pni. Łapała ciężko oddech, zmęczona ostrym tempem, jakie sobie narzuciła.

Po kilku głębszych haustach powietrza odwróciła się by przyjrzeć rzece i zamarła.

W miejscu, z którego przybiegła stał … centaur.

Przypomniała sobie nazwę stwora z gier RPG. Pół koń, pół człowiek.
Masywna klatka piersiowa bywalca siłowni. Szerokie ramiona. Muskuły napompowane niczym mokre sny kulturysty. I Idzika grzywa kruczoczarnych włosów. A dół koński. Ociekający wodą.

Nie wierzyła swoim oczom! Bo kto by uwierzył?

Stwór rozglądał się. Jego przednia noga – końska noga – grzebała nerwowo kopytem w błocie.

Lidia usłyszała wycie. To samo co wcześniej, lecz z dalszej odległości. Nadal po drugiej stronie rzeki.

Zatem to nie ten… ten stwór był sprawcą hałasu, przed którym uciekała.

Więc co?

Centaur wyraźnie spłoszony ruszył prosto w stronę zarośli. Było pewne, że jeśli się nie schowa, kreatura w końcu wypatrzy Lidię.


PERCIVAL KENT

Percival przeszukał kieszenie szybko przekonując się, że kluczyki do auta zniknęły, chociaż scyzoryk nadal był na miejscu. Największe zaskoczenie jednak czekało go, gdy sięgnął po telefon komórkowy. Zamiast niego w kieszeni znalazł bowiem czarny, lśniący kryształ.

Zaskoczony tym znaleziskiem Kent zatrzymał się w środku błotnistego lasu, czując pierwsze krople deszczu na policzkach i słysząc narastający grzmot gdzieś w oddali – bez wątpienia zapowiedź burzy. Percival nie zważał jednak na nadciągające załamanie pogody. Podziwiał kryształ.

Klejnot lśnił elegancją wyszlifowanych krawędzi. Zachwycał kunsztem i mistrzostwem kunsztu szlifierza, który nadał mu formę. Percival nie znał się na jubilerstwie ale przeczucie mówiło mu, że trzyma w rekach brylant czy też diament. Nigdy nie pamiętał czy oszlifowany kamień to jedno, czy drugie. W każdym razie trzymał w dłoni majątek. Fortunę zważywszy na ilość karatów, jakie miał zapewne klejnot.

Kent ujrzał odbijające się w krysztale drzewa i chmury, swoją lekko zniekształconą twarz. Widział dziwne rozbłyski światła, refleksy przebiegające w głębi kamienia. Zjawisko fascynowało go i oszałamiało swoją intensywnością.

A potem w jednej ze ścian Percival ujrzał kamienny obelisk w kształcie litery T. Obelisk przypomniał nawet bardziej młot niż tę literę. I ujrzał rozciągniętą na osiach obelisku postać. Ociekającą krwią. Wyjącą z bólu.
Dłoń, która trzymała klejnot przeszył spazm bólu, jakby Percival włożył palce w gniazdo wysokiego napięcia. Krzyknął z bólu i upadł na ziemię. Klejnot potoczył się z jego ręki, wpadł w błoto, które zadymiło i zabulgotało z sykiem.

Na Percivala spłynęły w jednej chwili strugi deszczu. Zaczęło się oberwanie chmury.

Ciężkie, grube krople uderzały w błoto, topiąc deszcz w strugach wody.
Ręka Percivala przestała boleć, a kryształ przestał syczeć.

I tylko obraz „młota” pozostał przed powiekami, jako nieusuwalny powidok.
I postać na nim.

Skrzydlata. Tego był Percival pewien.

- Męczennik. Ar’Hering.

Dziwne nazwy – imiona pojawiły się w głowie Kenta, jakby wypłynęły z zapomnianych pokładów podświadomości.

- Róża krwawi.

Kolejna, jakby obca myśl.

Potrzasnął głową i wtedy usłyszał dziwny mlaszczący dźwięk. Kopyta?
Ktoś jechał konno lasem. Niezbyt szybko, ale też i niezbyt wolno i wyraźnie przybliżał się w stronę Percivala.


Megan Hill


Usiadła w pozycji wyuczonej szybko opanowując narastające uczucie strachu. Tłumiąc lęki w zarodku. W tej sytuacji cisza lasu działała na jej korzyść. Pozwalała się jej skupić.

Oddech. Spokój. Oddech. Spokój.

Dobrze jej znany, kojący rytm. Objęcia medytacji.

Wizja nadpłynęła niespodziewanie uderzając w nią z subtelnością szarżującego byka.

Ujrzała jakąś salę obwieszoną czymś, co było brudnymi całunami lub bandażami. Wiszące płachty materiału poruszały się niczym płócienna pajęczyna a ich barwa przywodziła na myśl zaschnięta krew.

Pomiędzy nimi pląsała jakaś kobieta.

Chuda, w średnim wieku, gwałtownie wymachując rękami, szaleńczo i dziko. Oba nadgarstki kobiety zostały głęboko poranione. Przecięte wzdłuż żył tak, że krew chlapała we wszystkie strony przy każdym piruecie, każdym obrocie ciała kobiety.

Twarz tańczącej – bo inaczej nie dało się nazwać tego, co robiła kobieta – była pusta, pozbawiona emocji, a popielate włosy zdawały się naelektryzowane, bowiem sterczały na wszystkie strony. Tańcząca wyglądała i zachowywała się jak laka, ale kiedy Megan ujrzała jej oczy zrozumiała, ze to były jedynie pozory.

Oczy kobiety były spokojne i przytomne, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co robi i co się z nią dzieje.

- Megan.

Szept wyrwał Megan z medytacji. Wizja rozpłynęła się, rozwiała jak dym.
Megan zakasłała, kiedy uderzył w nią lepki fetor gnijących roślin.

- Megan.

Odwróciła się gwałtownie bo szept rozległ się ponownie za jej plecami.
Ale przestrzeń za nią była pusta.

Za to gdzieś z lasu usłyszała… śpiew. Chyba. Cichy, szarpany, zagłuszany przez trzeszczące głosy. Dochodzący gdzieś z daleka żałobny tren.
 
Armiel jest offline