Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-09-2016, 11:18   #10
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Santa Maria, Madre di Dio... co za burdel.

I to akurat wtedy, gdy Merlin powinien cyzelować ostatnie poprawki na projekcie. Na dobrą sprawę nie powinien wstawać od biurka, póki nie skończy. Ale wstał, i precyzyjnie potrafił wskazać palcem tego powody. Matka i jej wyśrubowane wymagania. Merlin miał obowiązek, dyktowany faktem, że raczyła mu kapnąć ze swojej osobistej puli genetycznej. W związku z tym powinien być Rockefellerem, Terminatorem, Rudolfem Valentino i Jezusem jednocześnie. Jakby się urodził wtedy, kiedy miał, może i by był. Miałby też jaja, żeby się teraz odwrócić plecami do krewniaka, który jego krewniakiem nie był, i zająć własnymi sprawami. I olać dokumenty, które miał przy sobie zaginiony. Tak były ważne. Dotyczyły jego inwestycji, na nie do końca jego ziemi. Nie byłoby dobrze, gdyby wypłynęły... ale Merlin mógł zapobiec wszystkim kłopotom, które się z tym wiązały, i to na kilka sposobów. Sprawa rozchodziła się tak naprawdę o krewniaka Tubylców, który może zachlał, a może wdepnął w coś śmierdzącego i zdrowy rozsądek nakazuje, by go doprowadzić do ładu albo wyciągnąć z szamba za uszy.

Ujął miękką, smagłą dłoń siostry i przytknął ją sobie do czoła. Pachniała jego papierosem i francuskimi perfumami, którymi ją obdarował w zeszłym tygodniu. Nie chciał się z nią spierać, że Luther Koch to wartościowy i w sumie całkiem porządny człowiek. Umoczył się już kilka razy w interesach McMahonów i do tej pory wychodził obronną ręką. Zawdzięczał to temu, że lojalnie nie próbował podskakiwać wyżej własnej dupy, kombinować i pokątnie urywać dla siebie więcej, niż pozwalała przyzwoitość i instynkt samozachowawczy. Nie chciał też mówić Biance, że zaczął już rozmowy, mające na celu zapewnienie jej miękkiego lądowania i ochrony. Przy watasze Czarnych Furii.
- Matka dzwoniła? - rzuciła Bianca i wydęła usta.
Nie potwierdził. Wyciągnął kolejnego papierosa. W paczce został tylko jeden.
- Dzwoniła, bo wyglądasz jak gówno – zawyrokowała i skrzyżowała ręce na piersi. Usztywnienia stanika trzeszczały, poddawane nieludzkim naprężeniom. - Chryste, Merle, jak się nie uda, to po prostu wrócimy. Zajmiemy nasze miejsca jakby nigdy nic.
Nie powiedział, jakie to miejsce matka uszykowała Biance. I jakiego kawalera. On jako egzemplarz wybrakowany został wyłączony z planów podboju Ziemi przez osiągnięcie miażdżącej przewagi liczebnej. Bianca miała mniej szczęścia.

Koch i projekt. Projekt czy Koch. Trzeba wybrać, bo się jedno i drugie nie zmieści w dwudzistu czterech godzinach, nawet jeśli Merlin wsadzi w oczy zapałki i będzie pracował drugą noc z rzędu. Ani jedno, ani drugie nie rozwiązywało głównego problemu gryzącego Merlina jak robak. Wybrał pomoc krewniakowi. Głównie dlatego, że jeśli ten w coś wdepnął, to wygeneruje kolejną zmorę pożerającą cenny czas Merlina. Czas, który powinien poświęcać temu, do czego był przeznaczony.
- Znajdę go – skinął siostrze. Przymknął podpuchnięte powieki, gdy nachyliła się, by go pocałować na pożegnanie.
- I wyśpij się. Prosisz się o zawał.

Wybrał numer klienta i przytrzymując komórkę ramieniem, zaczął zgarniać niedopałki do pustego pudełka. Czarował dobry kwadrans, nim wynegocjował przedłużenie terminu. Na wszelki wypadek, na pięć dni. Powinno wystarczyć. Już w samochodzie, nawracając do wyjazdu z parkingu, jedną ręką wystukał sms do Granta.

Cytat:
Koch znikł. Brak kontaktu. Nasz kuzyn. Zajmę się tym. Możesz mieć to w dupie. Merle.
I co na to Matthias "Mam cię w dupie" Grant? Oczywiście, miał to w dupie. Merlin dał mu całe cztery minuty na odpowiedź, a potem przestał czekać. Zadzwonił z trasy po własnych kuzynów. Lorenzo McMahon, bratanek matki, może nie miał tego ociekającego testosteronem wdzięku Granta, który aż bił po oczach, w przenośni i dosłownie, ale miał naturalny talent do boksu. Zajechał wysłużoną terenówką na wskazany przez Biancę parking, gdy Merlin już od kwadransa wykazywał głębokie zainteresowanie ustawioną lekko z boczku mapą okolic jeziora. Zatrzymał się koło zielonego auta zakładów drogowych, i na Merlina nawet okiem nie rzucił. Wyłuskał się zza kierownicy, niski, ale kwadratowy i napakowany zbitymi mięśniami, przeszedł do bagażnika i zaczął wyciągać wędki. Z drugiej strony auta drugi kuzyn, Francesco, dobierał się w rękawiczkach do zamka forda super duty, zasłoniętego od strony drogi terenówką. Ptaszki śpiewały, Merlina użarł w kark jakiś przejaw lokalnej natury, inne przejawy krążyły wokół jego rudej głowy, czekając na dogodny moment do ataku. Ich bzyczenie splecione z ptasimi trelami generowało zalążki migreny. Po drugiej stronie parkingu wokół forda i terenówki trwały dwuosobowe manewry, zmierzające ewidentnie w stronę Wielkiego Finału. Merlin poprawił ramiączka plecaka, poprawił bojówki na wąskich biodrach, za ucho zatknął papierosa na zaś i pomaszerował w las. Dołączyli do niego po chwili, objuczeni sprzętem wędkarskim. Nawet saperkę wzięli, do kopania glizd na przynętę. Pełen profesjonalizm.

- No i?
- No i nic niezwykłego. Zdaje się, że poszedł w las.
- Papiery?
Lorenzo i Francesco pokręcili jednocześnie głowami, jak dwie marionetki uwiązane do tego samego sznurka. Merlin powiódł zniesmaczonym spojrzeniem po ścianie lasu za nimi, potem po ścieżce, poznaczonej koleinami po przejeździe jednośladów, jednym nawet całkiem świeżym, jak na gust Merlina, wielkiego znawcy życia w dzikich ostępach lokalnego lasku pod miastem. Poznawał po rozjechanych robalach, jeszcze nic ich nie zeżarło. Na łonie natury białko, które się nie broniło, zawsze zostawało niezwłocznie zeżarte.

- Idziemy na spacer.

Rozdzielili się, by szybciej obejść sieć leśnych ścieżynek. Merlin maszerował uparcie. Od czasu, kiedy zaczął na wyprawy jeździć z Grantem, forma mu się poprawiła. Matthias narzucał dzikie tempo, jakby za każdym wzgórzem czekało na niego coś niesamowitego i musiał się spieszyć, by przyłapać tego, co mu to kradnie sprzed nosa, na gorącym uczynku. Przez godziny, w których próbował nadążyć za nim po wertepach, Merlin się cokolwiek wyrobił. Ale i tak zaczynał czuć początki zadyszki.

Telefon Lorenza zastał go akurat w momencie, gdy zaległ tymczasowym obozem na korzeniu sosny, by sobie zapalić.
- Mam ślad Kocha.
- Gratulacje, Tarzanie. - Merlin zgasił zapalniczkę i podniósł się niechętnie z zaimprowizowanego siedziska. Starannie zwinął minikarimatę, zawiązał ją sznurkiem i wepchnął do plecaka. Razem z designerskim termosem wypełnionym aromatyczną brazylijską kawą.

W umówionym miejscu czekał Francesco. Lorenzo stał kilkanaście metrów dalej, oddychał głęboko i co jakiś czas potrząsał głową jak mokry pies.
- Czuje krew. Stamtąd, gdzie polazł Koch – poinformował Merlina Francesco. - Czekaliśmy na ciebie.

Merlin mrugnął. Poznawał to miejsce, jedno z ostatnich, które odwiedzili z Grantem. Miał sporo nadziei związanych z tą lokalizacją, i to niebezpodstawnych. Zsunął plecak z ramienia, dobył aerozol na komary i kleszcze i otoczył swoją sylwetkę gęstą mgiełką ostro woniejącego specyfiku. Wrzucił sprej do kieszeni, i przełożył spluwę z plecaka za pasek.
- To zdaje się, koniec rodzinnego wypoczynku na łonie natury.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 21-09-2016 o 11:43.
Asenat jest offline