Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2016, 12:09   #17
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Krew lub coś czerwonego, podobnego do krwi spływała w dół. Skapywała powoli, ciężkimi kroplami, niczym drogocenne wino, na jasną posadzkę i płynęła dalej, wąskimi strumyczkami. Jak leniwe węże potoczki krwi zwijały się wokół niewidocznych przeszkód, kręcąc się i meandrując wybierały dziwne ścieżki niejednokrotnie przecinające się ze sobą.

Stojąca na galeryjce postać wpatrywała się z wysokości w krew. Ukryta w cieniu, zakapturzona i mroczna chłonęła wzrokiem symbole, które wyrysowywały płynące strumyczki. Krew przemawiała. Wydawała rozkazy. Wyznaczała imiona ofiar.


Bjarnlaug Jónsdóttir

Postanowiła minąć szałas i wspiąć się po osuwisku i ruszyć dalej, w puszczę. Kroczyła przez kości starając się nie deptać po czaszkach i wyszczerzonych do niej zębiskach, nie łamać wpatrzonych w nią pustych oczodołów. Sama nie wiedziała, dlaczego tak robi. Wydawało się jej to … właściwe.

Mały rudzielec stał nieporuszony, a kiedy mijała go i znalazła się dużo bliżej, zorientowała się w swojej pomyłce. To nie był dzieciak, lecz karzeł. Karzeł z dziwaczną, dorosłą twarzą – bladą i piegowatą. Smukłe ramiona, beczkowaty korpus, długie ręce i proporcjonalnie zbudowane ciało nie wydawało się być kalekie, lecz sprawne i silne, mimo niepozornego wzrostu.

- Na twoim miejscu nie wchodziłbym tam, córko Jónsa – zawołał za nią karzeł, kiedy ruszyła po osuwisku w stronę puszczy.

Jego głos nie był nieprzyjazny. Raczej ostrzegał. Miedziano-ruda czupryna nadal niesfornie powiewała mu na wietrze.

- To Puszcza Moor'ghul – obco brzmiąca nazwa i przeciągane dziwacznie zgłoski wywołały na ciele Bjarnlaug ciarki. – Tylko znając ścieżki przejdziesz przez jej mroczną głębię. Ale może niepotrzebnie ci to mówię? Może znasz ścieżki, córko Jónsa.

Zatrzymała się spoglądając w górę, na osuwisko. Na mroczne korony puszczy na nim. Spojrzała na karła. Wyglądał dziwacznie, lecz nie wydawał się groźny. Było w nim coś … coś znajomego. Chociaż nie potrafiła powiedzieć, co.

Celine Cenis

Celine przywarła do ziemi i czekała. Smród uderzył w nią z siłą, która niemal wywróciła żołądek na nice. Obezwładniający fetor zmusił ją do wymiotów. Hałaśliwych, bolesnych i niepowstrzymanych.

Kiedy skończyła zorientowała się, że szepcząca osoba stoi koło niej. Było za późno na ucieczkę.

Najpierw zobaczyła buty. Zniszczone, oblepione czymś, co mogło być jedynie szlamem z krwi i nieczystości. Wyraźnie widziała jak lśni i połyskuje. Nadal wilgotny, jakby właściciel butów dopiero co wyszedł z grząskiego bagniska nieczystości. Spojrzała wyżej. Zobaczyła poszarpane spodnie. W dziurach widziała… gnijące mięso, poczerniałe i pokryte oślizgłą pleśnią. Potem było tylko gorzej. Czarny pas, kolczuga, poszarpany płaszcz zwisający ciężko do ziemi i hełm z zsuniętą przyłbicą, spod której wyzierały pokryte bielmem oczy.

Celine zamknęła oczy, przerażona niczym trusia.

- Celine – spod hełmu znów dobył się szept. – Nie bój się mnie. To ja. Drag Nar Drag. Minęło wiele czasu, odkąd się widzieliśmy ostatnio. Ale obiecałem ci, że przybędę by cię strzec, kiedy wrócisz. I oto jestem.

Podniosła wzrok zbyt oszołomiona, by zrozumieć sens wypowiadanych przez tego… przez tego… trupa … słów.

- Musisz być silna. Musisz iść. Maska wysłał Łowcę. Jest blisko.

Jakby na potwierdzenie jego słów gdzieś w głębi lasu z furkotem skrzydeł i z hałaśliwym jazgotem poderwała się do lotu chara ptaków.

- Trzeba cię ukryć. A ja znam takie miejsce, moja piękna Celine. Pójdź za mną!

Z głębi lasu doleciało jej uszu granie rogu. Blisko.

Patricia Maddox

Patricia wyjęła dziwny kryształ a ten w ułamku sekundy zapłonął dziwaczny, zielonkawym blaskiem. W umyśle Patrici, jak wcześniej twarz trupa, pojawiły się dziwaczne wizje, realne, jakby znajdowała się w samym sercu wydarzeń.

Ujrzała pogorzelisko. Zwęglone resztki czegoś, co mogło być chatą. Dym i popioły unosiły się w powietrzu, niczym czarna mgła. Wypełniały płuca Patrici posmakiem spalenizny. Szczypały w oczy.

Pośrodku pogorzeliska wznosiła się konstrukcja w kształcie litery X, do której ktoś przywiązał jakąś spaloną postać. Poczerniała skóra i zwęglone do kości mięso nie pozwalały jednoznacznie stwierdzić, czy Spaleńcem jest mężczyzna czy kobieta. Ogień zachłannie pozbawił ciało wszelkich znamion płci.

Z poczerniałej twarzy patrzyły jednak na Patricię oczy. Oczy pełne bólu, lecz i jakiejś wewnętrznej… łagodności czy mądrości. Dobra?

W myślach Patrici pojawiło się imię, lecz równie szybko uleciało, jak wizja spod jej powiek.

Kryształ wypadł z jej rąk, potoczył się po ziemi, a ona sama upadła chyba na chwilę tracąc przytomność, bo kiedy otworzyła oczy poraził ją blask latarenki.

- Jesteś cała, Szalona Dox? – zapytał ją jakiś obcy, szorstki głos.

Głos należał do istoty, która przypominała jej mistrza Yodę z uniwersum Star Wars. Stworzenie było niewysokie, miało wielkie śpiczaste uszy, ciemne oczy i pomarszczoną twarz starego żółwia, z tym że w odcieniach zieleni, na ile mogła to dostrzec w złudnym świetle latarenki.

- Jesteś cała? – powtórzył „Yoda”. – Bo jeżeli tak, to musisz ruszyć swoją kościstą dupcię i uciekać. Łowca jest blisko i pewnie poczuł twoje czary. Może tutaj być lada chwila. A chociaż Vigor Varra, jak wiesz, nie lęka się żadnych w żyć posuwanych łowców, to jednak, zważywszy na bezpieczeństwo twojej kościstej piczki, lepiej będzie się stąd zbierać, Szalona Dox.

Gdzieś niezbyt daleko z ciemności dobiegło ją wycie. Dzikie, brutalne, przerażające.

- Kurwa – zaklął stworek. – W dupę jebana macierz! Jest bliżej niż sądziłem.

- Musimy spierdalać – syknął na nią dziko.

PERCIVAL KENT

Krzaki nadające się do ukrycia były tuż obok, dosłownie kilka kroków od miejsca, w którym Kenta dopadła ta dziwaczna wizja. Wizja, która nadal płonęła w zakamarkach jego duszy i z której niewiele zrozumiał, poza nazwami.

Ukryty w krzakach zalewanych deszczem Percival ujrzał w końcu sprawcę hałasu. To był koń, na którego grzbiecie siedział jakiś jeździec. Smukła sylwetka i ziemistej barwy szaty kojarzyły się w jakiś sposób z kobietą. Kent ujrzał więcej szczegółów – średniowieczną broń: łuk, strzały, miecz – przy boku i przy koniu. Rękawice nabijane metalowymi guzami i takiż sam kaftan pod spodem.

Jeździec zwolnił. Zatrzymał się. Ukryta pod kapturem twarz skierowała się prosto na krzaki, w których skrył się Kent. To faktycznie była kobieta. Młoda dziewczyna o delikatnych rysach twarzy i oszałamiająco zielonych oczach.

- Nie kryjże się po krzakach, jak królik.

Głos dziewczyny był melodyjny, dźwięczny i przyjemny dla ucha.

- Jeśliś to ty, Kent Vall to wyłaźże i wskakujże za mną na siodło. Jeśliś to nie ty, to kimkolwiek jesteś wiedzże, że łowca Maski będzie tu rychło. Trzebaż ci stąd umykać w te pędy.

W ponurym, zalewanym deszczem lesie zrobiło się nagle dziwnie cicho, kiedy przebrzmiały słowa nieznajomej.

- Ruszże się Kent Vall, na litość Męczennika. Łowca jest blisko. Nie mamy czasu na krotochwile! Przecież cię widzę. Przed wzrokiem dziedziczki starej krwi nie skryje się nic, ani nikt. Podobnież, jak przed wzrokiem łowczych Maski.

Lidia Hryszenko

Wspięła się na jedno z drzew w lesie, wcześniej pokonując młodnik. Zwinnie, niczym wiewiórka pokonała niższe konary, aż znalazła się na szczycie, skryta pośród listowia o wyraźnie letnim, soczyście zielonym zabarwieniu.

Tutaj czuła się w miarę bezpiecznie.

Centaur zwolnił pomiędzy drzewami. Słyszała, że kreci się gdzieś niżej. Już nie biegł. Bardziej krążył, jakby czegoś wypatrywał. Lub kogoś.
Tutaj była jednak dość bezpieczna.

- Hej! – usłyszała go jednak pod jej drzewem. – Jesteś tutaj? Niebieskowłosa? Jesteś tam? Tutaj się skryłaś? Nie widzę. Nie mogę zadrzeć głowy zbyt wysoko. Ale jeżeli tak, to schodź natychmiast! Łowca jest już prawie przy brzegu rzeki. Znajdzie cię!

Spojrzała w stronę rzeki, którą widziała dość wyraźnie przez listowie. I wtedy ją ujrzała. Wysoką postać przypominającą skrzyżowanie człowieka i czegoś rogatego. Czarną, niemal pochłaniającą światło wokół siebie i wyraźnie uzbrojoną w coś, co wyglądało jak brutalne i ciężkie ostrza.


Stwór zatrzymał się przy rzece a potem zaczął iść dalej, po wodzie, nie zatrzymując się i nie zwalniając kroku. Stopy dotykały powierzchni rzeki, jakby ta była solidnym kamieniem lub asfaltem nie zanurzając się nawet o kawałek.

- Niebieskowłosa! Zaufaj mi! Zeskakuj na mój grzbiet. Musisz stąd uciekać.
Kroczący po wodzie rogaty stwór był już połowie rzeki. Zostało mu może trzysta metrów do drzewa, na którym skryła się Lidia.


Megan Hill

Nie musiała iść zbyt daleko i długo. Z każdym krokiem śpiew stawał się coraz wyraźniejszy. Las przerzedzał się wyraźnie, aż w końcu Megan znalazła się na polanie. Na jej środku wznosiło się kilka kopców kamieni – wyraźnie wyglądały jak miejsca pochówku. Przed jednym z nich stała kobieta – cała w czerni, zapleciona w coś, co mogło wyglądać jak sieć rybacka lub welon o wyjątkowo wielkich otworach. Spod dziwacznego stroju wystawały chude jak patyki ręce obciągnięte brązową skórą.
Kobieta odwróciła się w stronę Megan.

- Czekałam na ciebie, Me’Ghan ze Wzgórza. Cierpliwie czekałam. Jak mi nakazałaś.

Zagrzechotały kościane bransolety na przedramionach śpiewaczki. Zagrzechotały kości, którymi przyozdobiła swoją szyję. Megan nie widziała jej twarzy skrytej za woalem z czerni. Widziała jednak dziwaczny, żółtawy poblask tam, gdzie powinny być oczy.

- Kołowrót obrócił się. Róża znów spłynęła krwią. Ale wiele zmieniło się od tego, gdy stało się to ostatnim razem. Bardzo wiele. Me'Ghan ze Wzgórza. Przepraszam cię.

Megan nie miała pojęcia, o czym mówi ta kobieta. Chociaż jej słowa wzbudzały w niej lęki.

- Nie mogę już stać u twego boku, Me’Ghan ze Wzgórza – wyszeptała kobieta ze smutkiem. – Maska zmienił się. Zaoferował coś, czego nikt inny nie byłby w stanie mi dać. Wiem, że miałam ci pomóc, Megan. Ale …

Zza kurhanów zaczęły wychodzić, do tej pory sprytnie skryte w gęstej trawie postacie. Szóstka niewysokich, ale wyraźnie smukłych stworzeń ubranych w czarne, skórzane kaftany. Mieli broń. Pałki owinięte skóra i sieci. Jeden nich – najwyższy z całej gromady, liczący może z 1,6 metra – wysunął się w przód. Miał popielatą twarz i wielkie, żółte, kocie oczy zajmujące niemal połowę oblicza. Wąskie usta rozsunęły się ukazując rząd zębów.

- Pójdziesz z nami po dobroci, suko, czy wolisz walczyć?

Kobieta w splątanych sieciach odsunęła się z wyraźnym ociąganiem. Żałosna. Złamana. I jakby zawstydzona.


Adam Enoch

Był przygotowany na walkę. Na wpierdzielenie wilkowi kastetem, jeśli zaszłaby taka konieczność. Łyk gorzałki zrobił swoje. Przyjemne pieczenie w ustach. Poczucie siły i mocy.

Wilk skoczył.

Adam zwinnie zszedł z linii skoku, a kiedy zwierzę odwróciło się by znów zaatakować plunął w nie wódką.

Tylko, że zamiast tego z jego ust popłynął strumień ognia. Jęzor płomieni osmalił wilka, oślepił go, wżarł się w sierść i mięso wypełniając las smrodem spalenizny.

Zaskoczony Adam nie spodziewał się jednak reakcji wilka, który zamiast uciec rzucił się na niego. W ostatniej chwili Enoch podstawił mu owiniętą w kurtkę rękę. Zwierzę zacisnęło kły na ubraniu, a siła skoku obaliła Adama na przegniłą ściółkę.

Piana kapiąca z pyska stwora przeżerała się przez ubranie, niczym kwas. Adam … zionął ogniem ponownie, przysmalając sierść na pysku i karku zwierzęcia. A kiedy wilk odskoczył niespodziewanie do walki włączył się ktoś trzeci. Niewysoki mężczyzna o ciemnych jak węgiel włosach i oczach. Półnagi, wymalowany prymitywnymi rysunkami i uzbrojony we włócznię. Jej ostrze wbiło się w czaszkę wilka z góry, przyszpilając drgające cielsko do ziemi.

Mężczyzna wyszarpnął ostrze z rany dopiero, gdy upewnił się, że wilk zdechł. Potem spojrzał na Adama, a jego szeroką, niezbyt przystojną twarz brutala wykrzywił grymas który zdawał się być radosnym uśmiechem.

- Na zwęglone jaja Męczennika i usmażone cyce Męczennicy! Toż to naprawdę Enoch! Starzy gadali, że wrócisz. A ja, jak zawsze głupi jak krótki chuj, nie wierzyłem im!

Adam zamrugał powiekami.

- Nie poznajesz starego przyjaciela, ognisty chujku! To ja! Graw Nar Graw. Wnuk Drag Nar Draga, tego sprzedawczyka. Zabieram cię stąd, Enoch. Zabieram do domu. Na wzgórza Nar. I musimy się pośpieszyć. Łowca Maski jest blisko. Jego kundel wytropił ciebie, ja wytropiłem jego kundla. Ale pojebana historia, co nie stary przyjacielu!
 
Armiel jest offline