Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2016, 23:00   #13
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Brzeg był w większości miejsc dziki. Porośnięty przez iglasty las i kołyszące się leniwie trzcinowisko gdzie dom swój znajdowały ważki i tak wszędobylskie o tej porze roku komary. Trawiasta plaża dostępna była w tylko kilku miejscach. Trzeba było wiedzieć gdzie one są i znać do nich dojścia. Byle turysta tu nie trafiał. A jednak tu i ówdzie można było znaleźć puszkę po coli, czy opakowanie po mashmellowsach. Podpis zostawiony przez człowieka. Nie jedyny zresztą. Były też ślady po ogniskach i wyleżyska pozostawiane przez gromadnie przychodzące tu dzieciaki. Jeremiah nie musiał się tego domyślać. Wiedział o tym. Sam pamiętał kilka z nich bardzo dobrze. I w jego pamięci wyryły się spędzone tu dzikie wieczory z czteropakiem, bratnią rozumiejącą go duszą i niemal wyczuwalnymi ramionami Gai, które kryły się w szumie lasu, graniu świerszczy i tak nieludzkim darciu się mulaków nawołujących samice.

Podjechał nie od południa jakby to mapa sugerowała lecz od wschodu, Rengo Road. Oznaczało to dłuższy spacer. Ale i znalezienie się w miejscu, które dzięki Psui znalazł wczoraj. Intuicja wykluczała przypadek. A jeśli miał tam miejsce jakiś rytuał to zostawił on z pewnością swoje piętno. Ropiejące i zaraźliwe. Reakcja alergiczna nie była częsta u niespaczonych chemią Indian z rezerwatu
Nie miał więc co zrzucać winy na kwitnącą roślinność. To było coś innego. Jakaś toksyna? W wodzie? Dzieciaki często wbrew zaleceniom rodziców wskakiwały do wody i przepływały jezioro. Starsi Indianie kategorycznie tego zabraniali, ale kto się tym przejmuje mając lat siedemnaście.

Opowieści krążyły. O dawnych czasach. Mojag szczególnie lubił jedną z nich. Gdy biały człowiek pochodził jeszcze z Wielkiej Wody. Gdy nie spotykało się go w dzikiej amerykańskiej puszczy. Trzymał się wody i nadwodnych dróg, które sam zbudował. Przybywał raz w roku po futra w zamian oferując lśniące niebieskim blaskiem szkło, broń i alkohol. Przybywał do Krainy Futer. Tak właśnie te rejony nazywali Francuzi. A po nich Szkoci. Przez podręczniki lokalnych szkół nie raz przemknęło nazwisko jakiegoś Frobishera, czy innego McTavisha.
A odległa Europa wchłaniała każdą ilość futer. Nie odbywało się to jednak bez pomocy Indian. A im bardziej wzrastał głód Europy na bobrowe skóry, tym więcej Indian pomagało w ich pozyskiwaniu. Ponoć razem ze Szkotami zbudowali w puszczy wielką osadę dla traperów z północy. Aby tu na miejscu skórować i garbować. Oczywiście ci prawdziwi Indianie przychodzili i ostrzegali braci swoich. Ale ognista woda tamtym rozum odebrała. A Gaja patrzeć na to nie mogła. Deszcz padał sześć bitych dni. Nie wytrzymały tego nienaprawiane przez wyłapane bobry żeremia na północy. I nocą dnia szóstego wielka fala pochłonęła osadę. Białych i Indian. Całe rodziny. Pogrążone teraz gdzieś na dnie Swamp Lake.
Prawda, czy nie, Kraina Futer nadal pozostała sobą. Pozostała Portage. Bramą do obfitującej w bobry, niedźwiedzie i foki Kanady. Grand Portage. Wielkim pieprzonym Wiatrołapem.

Dotarłszy pieszo nad jezioro skierował się do miejsca gdzie wczoraj zgodnie z jego i Psui domysłem doszło do gwałtu. W świetle dnia, miejsce mogło wyjawić jeszcze jakieś sekrety. Tym bardziej, że Jeremiah miał nową poszlakę. Jezioro. Punkt wspólny dla źródła alergii i rzekomego rytuału. Woda nie tylko rozcieńcza. Woda również przenosi. Tak jak przyniosła niegdyś białych, tak teraz mogła roznieść zatrucie na dzieci. Ale to nie koniec..,
Stojąc na jej brzegu, spojrzał na południe gdzie ze Swamp Lake swój bieg rozpoczynał jego jedyny odpływ. Rzeka wiodąca prosto do Górnego Jeziora.
To tylko domysł. I pewnie nic takiego. Ale…
Jeremiah wyciągnął z torby małą butelkę wody. Wylał całość na ziemię i kucnąwszy napełnił ją wodą z jeziora najbliżej miejsca zbrodni. Zakręcił korek i schował do torby. Następnie zawrócił do samochodu.

Dyżur miał jutro, więc mógł jeszcze dziś podziałać wedle upodobania. Ogrodzenie było nieskończone i ciągnęło do siebie jakimś takim spokojem. Była też Kineks, z którą rano się nie rozmówił, a która wróci wkrótce z caernu. Napewno widzieli… Napewno wiedzą… Czy coś zrobią? Bill raczej nic. A oni? To nie był pierwszy raz. Czemu temu ulegał? Wmawiał sobie, że dlatego, że chciała sama. Że to akt poświęcenia. Cholera… Ręce aż go mrowiły. Pieprzona krew… Nie chciał o tym myśleć.
Otrząsnął się. Nie. Za wcześnie do domu. To na koniec. Dowiedzieć się jak caern przyjął wieści jakie miała im przekazać. To na koniec. Wcześniej nada próbkę do zbadania do laboratorium środowiskowego w Duluth. Zaadresuje na Walta Pfeninnga. Zaznaczając w formularzu zakreślił przesiew dla podstawowych toksyn i patogenów, a po chwili wahania również promieniowanie elektromagnetyczne. Podpisał. Zakreślił kwadracik “priority”. Nadał. Wysłał. Jutro próbka będzie w Duluth.
Druga sprawa… koraliki. Tu było trudniej. Tu należało uciec się do innych znajomości. Do tych, do których uciekać się nie lubił. Szepcząca Bryza...

Nagle pożałował, że wtedy w lesie nie dał Psui swojej komórki.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline