Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-10-2016, 13:35   #3
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzień I - Terry - poranek i wspomnienia

Cieplutki błogostan powoli ogarniał całe, wymęczone ciało. Było słodko, miło i przyjemnie, tak fajnie, że aż dziwnie.
- Czyżbym się opalał? - mruknął sam do siebie poddany Brytyjskiej Królewskiej Mości Terry Boyton, otwierając oczy i robiąc głupią minę do pochylonego nad nim kolorowego słońca.
- Ciiii, ciiii! - odparło głośnym świstem, dziobate słońce, jakby zawiedzione, że ten leżący ktoś właśnie wstaje oraz pewnie nie da się dla zabawy dziobnąć w nos.
- Papuga? - mruknął pytająco do siebie Terry. - Co robi papuga w Niemczech? - były pracownik stacji benzynowej na ptakach znał się tyle, ile na kulturze Aborygenów, czyli wcale. Każde kolorowe upierzone coś, było papugą. - No dobra, ewentualnie w Danii, tam gdzie mieszkał szekspirowski Hamlet – dodał górnolotnie.
Wysilił skołatany umysł, ale póki co, przez myśli przelatywały mu jedynie jakieś wyrwane urywki. Prom, drink, nagły ryk z głośników, gwałtowny przechył i lody kakaowe na własnej koszulce, które podczas przechyłu wyskoczyły sąsiadowi z salaterki, za którymi popędziły wszystko szklanki, salaterki, butelki whisky. Fale uderzające z ogłuszającym łomotem o kadłub, skok przez trzaskające, blaszane drzwi nocnego baru, zdarzenie wewnątrz ciemniejącego korytarza, który oświetlały akurat wyłącznie lampy awaryjne, trzaski urywanych blach … - Zaraz, chyba tonęliśmy – przypominał sobie przez chwilę dramatyczne momenty. - Tak płynąłem w poszukiwaniu nowej nadziei ...

Ach! to ja wypłynąłem na morską głębinę
Szukać kraju, gdzie zorza fantastyczna wschodzi,
To ja, w zdanej na łaskę huraganów łodzi,
Wpośród światła błyskawic, w graniu gromów płynę
.[1]

Przypomniały mu się strofy wiersza.
- Ciii cri cri cri – ptak chyba nie potrafił docenić literackich inklinacji. Pewnie się obraził za nieokazanie mu odpowiedniego zainteresowania, tudzież nazwanie papugą, bowiem po wydaniu kilku niecierpliwych ćwirnięć, znacząco obrócił się i narżnął bobka tuż obok ucha Terry'ego Boytona. Następnie obdarzył leżącego człowieka klasycznie lekceważącym kłapnięciem dzioba i odleciał w stronę palm.
- Palm? Jakich, do jasnej, usmarkanej fuzji, palm? Tutaj nie ma żadnych palm. No dobra, jeszcze papuga mogła zwiać z zoo, albo z prywatnej hodowli, ale palmy? Palmy i papuga?
- I jeszcze słodkie bezchmurne niebo, jakie o tej porze raczej się nie zdarzało nad Morzem Północnym – podpowiedział mu jeszcze jakiś wredny chochlik wewnątrz skołatanych myśli. Do tego pięknie wschodzące słońce, prawdziwe, bez dzioba, które objawiło swą krasę, kiedy tylko papuga odleciała poplotkować. Problem tylko, iż widział je podwójnie. Papuga była jedna. Podniósł dłoń wstawiając sobie przed nos oraz zaczął liczyć palce. Zgadzało się. Pięć, więc kiego grzyba słońca były akurat dwa? Wspomniane fakty sprawiały, że najważniejszą sprawą stawało się nie pytanie dotyczące katastrofy, ale czego do jasnej ciasnej dosypali mu do tego drinku?
- Może to Arabowie? - przeleciało mu przez głowę atrakcyjne przypuszczenie, ale powoli odrzucił je. Nawet on się był przekonany, że arabskie komando z Afganistanu specjalnie przebyło kilka tysięcy mil, żeby dosypać mu do koktailu jakiegoś halucynogennego narkotyku.
- Kurde, może zwariowałem, albo leżę gdzieś po uderzeniu się w głowę, zaś to są moje dziwaczne fantasmagorie? - rzucił półgłosem, który przypominał jakieś mruczenie niedźwiedzia z próbą wyplucia tony waty wypełniającej usta. Tfu, miał wewnątrz ust jakieś świństwo przypominające wodorost wytytłany w piasku. Dlatego właśnie wyszło coś mniej więcej: Kufde, młozeeeee sfatjooooowaleeemmmm i reszta tym podobnie. Ale jednak od takiego założenia trudno zacząć jakieś racjonalne działanie. Leżąc oraz powoli nabierając siły, żeby rozejrzeć się wokoło.
- Aaa! - wyrwało mu się, zaś każda chwila przywracała nowe wspomnienia, póki nie ułożyły się w jedną wspólną całość. Burza, tak była burza. Ogromne, rozpryskujące girlandy piany fale, grające trąby morza, krzyk kogoś, kto wpadł za burtę. Inny starał mu się pomóc, jakiś pasażer z rudymi włosami. Tak, trudno było nie zapamiętać owej rudej czupryny, rozwianej wiatrem i spryskanej wodą, która to oblepiała całe oblicze, to falowała niczym chorągiew. Jemu także ktoś podał rękę próbując wciągnąć do łodzi. On z kolei złapał kogoś w szarozielonej podkoszulce z napisem w dziwnym języku „Kocham tylko mamę i Radio Zet” i tak dalej. Większość był nieubrana. Jakiś facet w pasiastych bokserkach, skarpetkach i wypłowiałej podkoszulce, któremu w połowie przerwano golenie. Po lewej stronie miał gładko, a po prawej śmieszne odrosty. Kobieta z ogórkową maseczką na twarzy, choć rzęsisty deszcz zmył już ogórki, pozostawiając wyłącznie placki zielonkawego kremu. Malutki chłopiec, który za nic nie chciał porzucić swojego misia większego niż on sam. Płakał przeraźliwie, darł się, wył i niemal sam skoczył do wody za zabawką, kiedy wreszcie jakiś mężczyzna wyrwał mu ją wrzucając za burtę, zaś jego samego do opuszczającej się już łodzi ratunkowej.

Wrzaski załogi mieszały się z głośnymi jękami i okrzykami pasażerów. Jednak wszelkie ludzkie odgłosy wydawały się niczym, wobec śpiewu gniewnej przyrody. Brzmiały słabiutko, jakby lękliwie wobec wszechogarniającego dudnienia sztormu.
- Do łodzi!
- Szybciej!
- Aaa, mojaaa ...
- Odsuń się!
- Na lewo, opuszczać żurawie!
- Ratunku, mojaaaa siostra tam zostałaaa!
- Dzieci! Pomóżcie dzieciom!
Przepychanka, szalona panika wzbudzająca najgorsze instynkty, wyłączająca umiejętność myślenia, która kierowała niemal wszystkimi. Zupełnie podobnie, jak pod ostrzałem granatników, kiedy dookoła rozrywały się pociski, miotając setki malutkich kuleczek pędzących niby ogniste girlandy metalowych iskier. Drobiazgi zlewające się w pędzący potok wyrwanych kadrów. Skok, na bok, but, kurtka, koło, łódź, lina ...

Wśród tego uciekającego tłumu był także Terry Boyton, posępny dosyć brunet średniego wzrostu. Podczas podróży chyba się nie wydawał uśmiechać, zamyślony, raczej odizolowany. Raczej nie bratał się z innymi pasażerami wspólnej kabiny. Trzymał się na boku, czasem mrucząc coś pod nosem. Osoby o wrażliwszym słuchu mogły zrozumieć w owych pomrukach rymowane wersy klasycznych wierszy. Widać, iż pasażer lubił poezję i może ciężko mu było znaleźć wspólny język z popijającymi ostrą wódę i rżnącymi niemal przez cały rejs w karty współmieszkańcami kabiny. Nawet zaprosili go na początku proponując wspólną zrzutę na parę butelek, ale gdy odmówił tłumacząc się wszczepionym esperalem, dali mu spokój, co najwyżej poklepując współczująco. Ubrany był w długie, solidne bojówki barwy khaki, dawne wojskowe WZ2010, których nadmiaru pozbywała się jakaś armia NATO. Dobra rzecz, Terry lubił je, gdyż były wygodne i niemal nie do zdarcia przy normalnym użytkowaniu. Do tego brązowy T-Shirt oraz zielona katana. Tą ostatnią stracił zresztą gdzieś po drodze i nie miał jej już na plaży. Pewnie wraz z niewielkim workiem marynarskim, służącym za podręczną walizkę, zostawił ją na leżance w kabinie przed pójściem do baru. Potem stanowczo nie było już szansy, żeby wrócić po cokolwiek. To idąc na czworakach, to prosto, to niemalże czołgając się po ścianach, wraz z innymi próbował dotrzeć w stronę szalup. Bardziej wyniesionym z wojska instynktem zachowywał resztki rozsądku oraz pozornego spokoju, które podpowiadały mu, gdzie się przytrzymać, kogo puścić, gdzie wreszcie można pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Sekundy przemieniały się w minuty pędząc na podobieństwo huraganowych fal. Czas, czas, potrzebny był czas, żeby się stąd wydostać. Kiedy wreszcie się udało …
- Uwaaaaagaaaa! Pęka lina żuraaa … - opuszczana łódź poleciała oderwana od przedniego żurawika gdzieś na dół. Dyndała niczym zabawka na jednej linie, raz po raz obijając się o burtę promu. Terry rzucił się jeszcze trzymając drugiej liny, tyle zdołał zapamiętać. Ten gwałtowny, rozpaczliwy rzut do jedynego pozostałego kabla. Następna już była plaża, palmy oraz papuga ...

Powoli podnosił się. Twarz trochę bolała, tudzież kolano, ale nie wydawało się to niczym poważnym. Mógł spokojnie je wyprostować. Widocznie przyrżnął w coś po drodze.
- Gdzie ja jestem? - wyszeptał rozglądając się dokładniej. - Gdzie mój but? - przeleciała mu stosunkowo głupia myśl, kiedy spojrzał na swoją stopę. - Gdzie nas rzucił ten sztorm? - wrócił do wątku głównego.
- Na piękną plażę, czy to wyspy, czy lądu stałego – odparł sam sobie. Teraz jeszcze nie był pewny, ale klimatem przypominała mu Karaiby, lub niezwykłe atole, oblepiane przez turystów. Jednak tutaj turystów nie było. Piasek, palmy, morze, wszystko pełne spokoju, bajecznych kolorów, jakiejś niesionej delikatnym powiewem świeżości ...

I widać jakby w plastycznym odlewie
Najdokładniejszy zarys tych wybrzeży,
O których żaden żeglarz w świecie nie wie,
Bo wyspa „znikąd“ jest i „nigdzie“ leży.

I widać wszystkie wybrzeża zakręty,
Ciche zatoki wśród wodnej rozchwieji
I ten najbardziej w morze wysunięty
Przylądek dobrej słonecznej nadziei
.[2]

Przeleciały przez jego niepewny umysł słowa wiersza. Dziwnie czysty i nieuchwytny zapach obcości ogarniał Brytyjczyka. Nie było też turystów, ale jednak byli jacyś ludzie.

Przypisy:
1. fragment wiersza Burza Jana Lechonia.
2. fragment wiersza Wyspa Henryka Zbierzchowskiego.
 
Kelly jest offline