Jeyermie Seyers, Patric Tourneur, Gauthier Verninac, Nickolas Milet, Beatrisce DeLafosse, Adrien Mosse, Bruno Mosse, René Pierrat, Jean Lopup Marchal, Jean-Christophe Trouve, Angele Leroux, Marie-Claire Poulin, Lilian Gauthier i kilka osób innych.
-
Znów się spotykamy panie Eldritch - powiedział pan
Trouve podchodząc do lady -
Myślę, że nasi obywatele powoli o panu zmieniają zdanie - Trudno było rozmawiać z koboldem gdyż niskie to stworzenie, a bar komunikacji nie ułatwiał. Na szczęście starzec wgramolił się na taboret.
-
Ale nie o tym przyszedłem właściwie gadać - położył 5 Szylingów na stole -
To na razie wpłata za dług, które miasto jest winne karczmie. Więcej na razie nie ma co się spodziewać. Skarbiec pusty jest jak kieszeń goblina. Ekipa z dyliżansu płaci więc już za siebie, hehe…
Zaśmiał się niepewnie Jean-Christophe i wskazał palcem na beczułkę miodu.
-
Poproszę...
-
O, widzę, że obrady się chyba udały - powiedział brodaty krasnolud w zacnych szatach i żwawo zajął miejsce obok radnego.
-
O.. pan Marchal.. jak miło..
-
Ja stawiam! - Krzyknął zdecydowanym głosem do
Ocaleńca gość -
I mnie też niech naleje…. Co tam panie Trouve? Jak sprawy miasta?
-
Nie był pan na obradach?
-
Niestety nie. Robię poprawki w swoim nowym domu, a i jeszcze do końca się nie wyprowadziłem od pań Beumanoire i Rolande.
-
To co zwykle sir. Brak pieniędzy.. Chlupocice… Mer, który jest zmęczony… Jean Lopup Marchal pokiwał głową ze zrozumieniem.
-
Moja oferta kupa domu nr 28 nadal aktualna. Rozmawiał pan z panem Trottier?
-
Niestety - kobold pokręcił głową i upił łyka miodu, które właśnie podstawił “
Eldritch” -
nie było okazji jeszcze…
-
Proszę się pospieszyć, sir. Pan LeBrun złożył mi propozycję wykupu jego domu. Nie muszę chyba mówić, że środki, które posiadam są ograniczone. Albo powędrują w prywatne ręce, albo do Ratusza.
Kobold pokiwał głową. Wiele spraw się piętrzyło. Podatki, mianowanie kogoś do ich zbierania, brak szeryfa, rezygnacja Mera.. Westchnął ciężko. Pił miód nie dlatego, że było tak dobrze..
-
Gospodarzu! - Klapnęła gdzieś obok
Petunia. Widać przy barze zbierało się kurduplowe towarzystwo, bo coraz mniejsi przybywali.
-
Mam sprawę do cię. Kowal nas nieco przetrzymał.. Zostajemy na noc, bo nie ma nam co po nocy z świeżym dyliżansem jechać po tych cholernych błotach. My, znaczy oczywiście Yorgell, ja, Bolat i Dylan. No i sprawa jest szefuniu, byś nam zszedł nieco z ceny za pokoje. Bo ten tu o - wskazała kobolda -
cofnął nam dotacje.
Petunia załopotała rzęsami i złożyła rączki jak do modlitwy.
-
Strasznie nas po kieszeni przetrzepał remont pojazdu... - dodała po chwili i nachyliła się do ucha oberżysty.
-
Bolat kazał powiedzieć, że będziemy najwyżej winni przysługę.. panie “Eldritch”... hmm? Młyn - No i się doigrałeś! - powiedziała Genowefa niosąc miskę gorącego rosołu -
Myślisz, że jak już kwiecień prawie, to bez palta można sobie tak brykać, jakbyś miał 20 lat. A tu nie.. załatwiłeś siebie i pewnie jeszcze zarazisz mnie i Zdzicha. Uh.. ty… - Kobieta pokręciła głową i postawiła zupę na stoliku obok łóżka, gdzie głęboko w pierzynach zakopany był Józio Zbażyn.
- Umieraam.. - doleciało z pod kołdry.
- Nie umierasz. Zjedz zupę. Później zaparzę ziół. Zaczniesz umierać, jak wezwę Rodolphe. - Zażartowała babka.
-
Oj nieee.. tylko nie on.. daruj kobieto mi łapiduchów...
Na wszelki wypadek Genowefa posłała Zdzicha do świątyni po poświęconą ósemkę i by odmówił paciorek.
Młyn tonął już w ciemnościach. Rzeczka szumiała przyjemnie, ciągle wzbierając. Józef Zbażyn zachorował, co zapowiadało nadchodzący trudny okres dla jego bliskich…
Zdzich natomiast popędził mrocznymi ścieżkami obok cmentarza, a trzeba nam wiedzieć, że może i nie był roztropny, może i głupi czasami lub młody, ale na setkę (100 m) wyciągał 12,5 sekundy. Gdy w grę wchodził cmentarz i zmrok, czas ten znacznie się zmniejszał. Był to chyba najszybszy dzieciak w Szuwarach...
Dom Mera
Rodolphe zaraz po obradach wrócił do siebie do domu. Razem z piskiem zawiasów i zapadką w zamku, Szuwary ucichły i zniknęły mu z oczu. Wszelkie troski i zmartwienia mer mógł zostawić gdzieś w tyle.
Wyziębiona nieco chałupa wymagała nagrzania, a i w brzuchu nieco burczało. Mer jednak skierował swoje kroki ku biblioteczce, gdzie stało kilka ksiąg naukowych. Zapalił lampę i sięgnął po “Zielarstwo a Alchemia, trudne przypadki pomyłek”.
Niewiele można było się z niej dowiedzieć, ale jedno było pewne. Istniały roślino-podobne surowce, które były całkowicie magiczne. Zupełnie inaczej się z nimi obchodzono w alchemii i inna była ich specyfika. Najczęściej magia modyfikowała jakiś wzór prostej rośliny, tworząc nowy, świecący gatunek. Tak.. bo świecenie, migotanie i pulsowanie wydawało się tu kluczowe. Trottier nie znał się na magii za bardzo, ale alchemia i zielarstwo czy farmakologia miały ze sobą dużo wspólnego. Wszystkie łączyły związki i nadawały im nowy, bardzo sprecyzowany cel.
Mer musiał na własne oczy zobaczyć ‘świecący kwiat’ o którym mówił Remi, by móc szukać o nim informacji. Jakby co, to sporą bibliotekę na pewno na ten temat ma Mag, u wiedźmy widział jakieś księgi.. ale i świątynia chyba też posiada ładny księgozbiór - pomyślał i zmarszczył brwi, gdyż za oknem przetoczyła się właśnie furmanka, która wjeżdżała do miasta.
Rynek
Ojciec Glaive otoczony był po naradach ciekawskimi mieszkańcami. Niektórzy widzieli go pierwszy raz, inni, bardziej znużeni, widzieli go już wczoraj. Z jakiegoś powodu jednak odprowadzili cicerone pod samą gospodę życząc dobrej nocy i oferując swoją pomoc następnego dnia przy pracach kościelnych. Nie tylko w środku należało przecież posprzątać. Budynek wymagał również kilku poprawek na zewnątrz.
Theseus westchnął. Był to w sumie dopiero pierwszy dzień spędzony tutaj. Wszystko w tym miejscu pachniało nowym. Nie można było jednak mylić tego zapachu ze świeżością…
-
Ojciec na mnie czeka, tak? - Zapytał Jean-Christophe Trouve wychodząc z karczmy w chmurze dymu. Z wnętrza dolatywał gwar i salwy śmiechu, póki drzwi się nie zamknęły i nico wyciszyły ten pogłos.
-
Chodzi o klucze do świątyni?
Nim jednak duchowny zdążył odpowiedzieć, kobold wychylił się i zmrużył oczy, patrząc gdzieś w dal i mruknął
-
A to co do licha?!
Gdy Theseus się odwrócił dojrzał jak od wschodu wjeżdża na rynek wolno furmanka, która przywiozła dwóch opatulonych w płaszcze panów.
Świątynia
Chloe usiadła na ławie w sali modlitewnej. Była już zmęczona. Jej koleżanka,
Flora, już dawno wróciła do swoich obowiązków w sierocińcu. Za oknem robiło się ciemno, a w brzuchu burczało, mimo, że dziewczyna coś tam podjadła w ciągu dnia.
Gosposia wyjęła z kieszeni zawinięty ludzki ząb w chusteczkę. Dziwne, by w gabinetach duchownych wyrywano ludziom zęby. Tym bardziej, że ten wydawał się całkiem zdrowy. Chloe mogła być jednak pewna, że ząb należał do osoby, która nie koniecznie dbała o siebie, ale z pewnością nie paliła cygar. Dziewczyna westchnęła i poczuła się sennie. Dziś nawet nie udało się jej wyjść na zewnątrz.
Samo obskoczenie całej świątyni by zapalić lampy i świeczki było nie lada wyzwaniem. Taka pani Barbara, mimo swojego wieku miała jednak skrzydła. Mogła podlecieć to tam, to tu i na pewno było jej łatwiej. Chloe do wszystkiego musiałaby podstawiać drabinę, wspinać się, wychylać i zapalać lub gasić. Te obowiązki powinien pełnić kościelny.. więc chyba pan Milet. Którego oczywiście nie było.
Chloe zatem ograniczyła się do noszenia kandelabrów i ustawiała je w strategicznych miejscach. Świątynia teraz tonęła w półcieniach i migoczących ciepłym kolorem światłach.
Echo poniosło po sali, gdy drzwi jęknęły i uchyliły się lekko. W wejściu pokazała się mała, roztrzepana wiatrem głowa zdyszanego Zdzicha.
-
Pozdrowiony! - krzyknął.
A świątynia odpowiedziała
owiony.., ony.., y...
-
Jest łojec?
ojciec.. ciec.. cec...
Rzeźnia
Świnie ucieszyły się na widok właścicielki, co zwierzętom w rzeźni nie zdarzało się często. Orczyca przydźwigała im odpadki do jedzenia. Najpierw świnie, później kury. Zwierzaki były przegłodzone. Lisa kompletnie się zapominała ostatnimi czasy. Wsiąkła w pomaganiu Ocaleńcowi i coraz częściej zdarzało jej si nie nakarmić świniaków. Kury jak to kury - zawsze coś tam sobie znajdą.
Orczycy zaburczało w brzuchu. Również była głodna.
Czy ‘Młoda’ unikała kontaktu z Hoe? Ostatnio Lisa dziwnie się zachowywała. Mogła przecież przed pójściem na zebranie napomknąć co nieco o rewelacjach na temat rodziny Girard.. Wpadła teraz po zebraniu na chwilę, porwała kilka jaj i pobiegła do gospody. Może potrzebowała się usamodzielnić? Zakochana, czy jak?
Z zadumy wyrwał ją nerwowy krzyk. Brzuch znów zaburczał jakby po jelitach kotłowało się stado kamieni. Ponieważ te dwa dźwięki nałożyły się na siebie, orczyca nadstawiła ucha by się upewnić.. Trudno było oczekiwać o tej porze gości.
Kury rozpierzchły się w panice gdacząc na podwórku i ustępując krokom wielkiemu, rudemu mężczyźnie.
-
Pani Hoeth? - niski, chrypawy głos dało się teraz słyszeć wyraźnie. Kobieta dostrzegła w świetle lampy Jana Wiklinę.
-
Ten w pace.. pieni się z pyska.. chyba potrzebuje pomocy…inaczej ducha wiyzionie jakiem Wiklina- rzekł ze śmiertelnie poważną miną -
Zostawić samego nie mogę... a po medyka biec muszę... Dom Martinów
Jakaś mucha przebudziła się z długiego, zimowego snu. Zabzyczała, wzbiła się w powietrze i obleciała radośnie izbę. Cudowna atmosfera wiosennego wieczoru prowokowała ją do entuzjazmu i ekscytacji. Znaleźć samca, pobzbykać i złożyć sto jaj w mięsie albo w świńskiej kupie. Najpierw jednak lot w stronę słońca...
Już wkrótce mucha płonęła żywym ogniem a wraz z nią dur brzuszny, paratyfus, dyzenteria, cholera, gruźlica, polio, salmonelloza... i inne cholerstwa, które mogła roznosić...
Zwęglone truchło padło na stół... Kilka świeczek zamigotało z tej okazji w kuchni. Na tym samym blacie stała wielka micha z zupą cebulową.
Stary Martin siorbał ją wpatrując się w martwego owada.
-
Zjadłbym faszerowaną rybkę - zamarudził Luc - Z grzybami, kaszą.. mmm...
Gadał głupoty. Czekał cierpliwie, aż syn opowie mu o zamkniętym spotkaniu z radą. Czy miał się niepokoić? Czy nazwisko Martin w Szuwarach było zagrożone? Czy jego syn potrzebował pomocy?
Wbił wzrok w Remiego, który siedział z talerzem na przeciwko.
-
Jedz - powiedział w końcu - Jutro pójdziesz i obejrzysz barcie. Niedźwiedzie schodzą z gór po zimie i trzeba nam częściej tam łazić. Nie lubią zapachu człowieka. Dom rodziny Breguet
To był wyjątkowo leniwy dzień dla Laury. Spacer się udał i dziewczyna się dotleniła. Trochę nią targały chęci odwiedzenia dawnych przyjaciół z dzieciństwa. Powspominania. Spacer przywołał kilka wspomnień. Kilka złych uczynków, kilka śmiesznych. Zrobiło się sentymentalnie...
Laura własnie weszła przez uchylone drzwi do gabinetu dziadka. Nie było tu nikogo, gdyż Paul poszedł do znajomych, chyba Devillepin'ów. Leżały za to sterty papierów, rysunków, niewielkich modeli. Stał kubek miedziany wypełniony ołówkami i w węglem. Na sznurku poprzypinane jak peanie, dyndały szkice.
Laura szybko się zorientowała, że dziadek ma jedno świeże zamówienie na opancerzony pojazd konny, a drugie zaawansowane, choć porzucone. Od tutejszego szeryfa, któremu marzyła się broń krótka, acz silna i rażąca wiele celów na raz.
Dziewczyna spojrzała w okno. Widać było stąd całkiem dobrze zniszczone wichurą, stare domy. Wszędzie w nich paliły się światła. Mieszkało tam dużo ludzi, których nie stać było na utrzymanie. Ponoć nieciekawe towarzystwo również. Było zresztą słychać dźwięki, bo tam jak w dzikiej karczmie. Muzyka, śmiechy i chichy.
Coś błysnęło młodej konstruktorce. Jakby blik, jakieś odbicie światła. Spojrzała automatycznie za siebie, ale w pomieszczeniu paliła się monotonnym światłem tylko jedna lampa.
Znów coś błysnęło za oknem i Laura dałaby głowę, że to coś wisi na suchym drzewie, które rosło na przeciw budynku.. chyba 23.. Słabe, ale jednak pewne odblaski...