Marius prowadził kamratów po brukowanej drodze z coraz większymi ubytkami - wydawało się, że mieszkańcy pobliskich domów nawet kamień kradli w jakimś celu. Gdy przechodzili koło oberży "Pod powrozem i suchą gałęzią", kilku lokalnych osiłków ożywiło się na widok poborcy, z wyraźnie smutną miną powracając do glansowania krawężnika, gdy pokręcił odmownie głową.
Z krótkiej, acz zadbanej Kaletniczej skręcili na Powroźników. Pośród niedbałych, drewnianych zabudowań stało tam kilka kamienic - wąskich w parterze, szerszych u góry, z ostrymi czapami dachów, w których braki w dachówkach upchano słomą. Kamienice liczyły sobie po cztery piętra, przy czym górne były pokryte siecią śladów licznych napraw - użyto tu taniej, lichej zaprawy i im wyżej, kwatery były coraz tańsze, coraz zimniejsze i coraz mniej bezpieczne. Kamienice wybudowano niegdyś z lokalnego piaskowca, co było całkiem solidną robotą. Potem nagle ktoś stwierdził, że takie kwestie, jak drzwi, okna, tynk i inne elementy trzeba wykonać tanio i szybko.
Mało które okno nie było osłonięte zaryglowaną okiennicą, niektóre wręcz zabito, używając tanich, drewnianych czopów. Czereda wychudłych dzieci o coś walczyła ze sparszywiałymi kundlami w pobliskim rynsztoku.
Mieszkańcy ulicy pozdrawiali Mariusa i uciekali od niego wzrokiem, niby przypadkiem wybierając trasę jak najdalszą od jego i odruchowo się kuląc. Spojrzenia rzucane spode łba, lub na plecy poborcy były dalekie od szacunku, nie mówiąc już o sympatii.
Na blaszanej tablicy przy wejściu do jednej z kamienic ktoś wyrył gwerk, którym posługiwali się Wollenbergowie - trójkąt wpisany w koło, symbolizujące złotą koronę i grot oszczepu - tradycyjnej ostlandzkiej broni. Taki sam znak znajdował się na żelaznym pierścieniu, noszonym przez Mariusa.
Krótki korytarzyk prowadził drewnianymi schodami na górę; przejścia z niego prowadziły po lewo do kuchni i po prawo - do zakładu powroźniczego. Drzwi do pomieszczeń na pierwszym piętrze były zamknięte, ale sądząc z dobrej ich jakości, musiały być pomieszczeniami prywatnymi średniozamożnego mieszczaństwa. Dopiero na drugim piętrze Marius otworzył zamek przy drzwiach po lewo i gestem zaprosił gości do środka. Miłe ciepło biło od kominka, którym niosło się od parteru, od pieca kuchennego.
Łóżko było niegdyś wystawne, ale kilka ciosów toporem bezpowrotnie pozbawiło go świetności - widać było ślady pospiesznych napraw oraz miejsce, z którego ściągnięto tarczę herbową. Stół był prostym blatem na krzyżakach, a na kilka stołków każdy był inny, i każdy miał oznaczenie innego rzemieślnika. Okno niegdyś składało się ze szklanych gomółek osadzonych w ołowiu, część z nich była nieobecna. Przestrzeń wielkości kostki brukowej wypełniono drewnianymi płytkami. Pulpit do pisania nosił gmerk skryptorium kancelarii adwokackiej, dekadę temu zamkniętej z powodu dochodzenia inkwizycyjnego. Kufer na rzeczy pomalowany było na czerwono - ulubiony kolor contessy de Tarvaux, której mąż kilka lat temu przeprowadził głośny rozwód ze skandalicznie wręcz faworyzującym go orzeczeniem w kwestii rozdzielności majątkowej. Umywalkę przesłaniał parawan z jedwabiu, którego wartość nieodwracalnie przekreśliły duże plamy krwi, sądząc po solidnie sczyszczonych śladach, pochodzące z tętnicy udowej, rozerwanej haczykowatym narzędziem. Kto by pamiętał sprawę sprzed piętnastu lat, gdy uznany chirurg zastał swoją piękną żonę w ramionach pewnego dandysa ze znanej arystokratycznej rodziny? Oprócz skazania sprawcy na publiczne męki, magistrat skonfiskował też jego ruchomości...
Marius wyjął ze skrzyni kubki i butelkę miejscowego cienkusza, ustawił na stole, polał gościom i zachęcił do zajęcia miejsc, sam natomiast przystąpił do dorzucenia kilu drew do węgielków z rannego przepalenia. |