Ranald jest bogiem kapryśnym. Każdy wyznawca tego boga to wie. Ba, musi się z tym liczyć i nauczyć się według prostej filozofii: gdy dają, to bierz, gdy biją uciekaj.
Bernhardt od pewnego czasu kroczył ścieżką tej wiary. Uznał ją za własną i zaakceptował zmienne koleiny losu. Ale nie cierpiał grubiaństwa i czasami musiał postąpić inaczej.
- Kheem! - odchrząknął na głos Zingger i splunął siarczyście, skupiając na sobie uwagę. Chciał dać czas Lotharowi na obronę. Czarno odziany szelma mógł zaatakować lada moment. - Liczyć nie potraficie, czy jak? Nas tutaj w sali jest dziesięciu chamów i jeden szlachcic przy broni - pokazał zataczając szeroko ręką na kompanów. - A Was jedynie pięciu. Herbowych nie liczę, wszak są pijani w sztok. Dodajcie, kurwa jego mać, dwa do dwóch i odpuśćcie, bo poleje się krew - spojrzał na czarno odzianego Maxa.
Chwycił za butelkę i rozbił o blat, tak żeby powstał piękny tulipan. Resztka trunku rozlała się na podłodze, tworząc ciemną plamę. - Chcecie później sami wracać po nocy, pankowie młodzi? Przecie jakiś wredny chmyz może ochroniarzowi bełt posłać w plecy. Wszak gangi nie śpią. A taki von Tossel to przecie nie byle kto. Okup zapłaci jak przyśle się wypacykowaną rączkę synalka? Rozstańmy się po dobroci, powiadam. |